- Swoją aktywność artystyczną rozpocząłeś w 2005 roku. Trzy lata później trafiłeś do legendarnej grupy Sztywny Pal Azji, gdzie byłeś wokalistą aż do 2015 roku. Jak rozpoczęła się twoja przygoda z tym zespołem?
- Wszystko zaczęło się od przesłuchań. Pamiętam jak zadzwonił do mnie ówczesny menadżer tworzącego się nowego zespołu, powstającego na bazie muzyków grupy Sztywny Pal Azji, ale także T.Love i KnŻ. Dowodził tym wszystkim Jarek Kisiński. Pojechałem na te przesłuchania, sprawdziłem się i rozpoczęliśmy współpracę. Ostatecznie formacja się rozwiązała, a ja wkrótce zaproponowałem Jarkowi, żeby reaktywował Sztywny Pal Azji.
- Zmotywowałeś go krótko mówiąc.
- Tak można powiedzieć, no i zaproponowali mi angaż w roli frontmana.
- To był dobry czas dla ciebie?
- Bardzo dobry. W sumie osiem lat, choć pierwsze dwa lata były dość ciężkie. Zespół był bowiem trochę zapomniany i pojawiły się chwile zwątpienia wśród chłopaków. Natomiast było to dla mnie coś nowego. Każda rzecz mnie nakręcała. Na ile tylko potrafiłem, motywowałem chłopaków do działania i wspólnymi siłami daliśmy radę. Po trzech latach współpracy, twórczość grupy Sztywny Pal Azji znów wyszła na światło dzienne. Wszystko zaczęło nabierać tempa i dobrze funkcjonować. Piękny czas, za który jestem wdzięczny. Zagraliśmy prawie siedemset koncertów. Nie zabrakło też wyjazdów zagranicznych w tym mojego pierwszego lotu do Stanów Zjednoczonych, którego nie zapomnę do końca życia.
- Urodziłeś się w 1984 roku, czyli jesteś jeszcze bardzo młodym człowiekiem. Nie możesz więc pamiętać tych czasów, kiedy Sztywny Pal Azji cieszył się największą popularnością w Polsce, a była to druga połowa lat 80. i pierwsza połowa lat 90. Grupa ta rozpoczęła działalność w 1985 roku, a jej nazwę fani wymieniali jednym tchem obok takich legend polskiej muzyki rozrywkowej jak Lady Pank, Republika, Maanam, Oddział Zamknięty, Dżem, Kobranocka, Perfect, Lombard, Budka Suflera, czy TSA. Jak się odnalazłeś wśród starych rockowych wyjadaczy, bo tak naprawdę byłeś świeżą krwią w tej branży.
- Jestem chłopakiem pochodzącym z małej miejscowości i od razu trafiłem na głęboką wodę. Najpierw zostałem jednym z laureatów telewizyjnego programu „Idol”. Później nawiązałem kontakt z legendami polskiego rocka. Tuż przed rozpoczęciem tej współpracy byłem tego świadom i bardzo mnie to fascynowało. W tamtym składzie, który rozpoczął działalność, zaczęło się to wszystko fajnie odbudowywać. Myślę, że Jarek Kisiński, Zbigniew Ciaputa, Wojciech Wołyniak, Krystian Różycki, wcześniej Jacek „Koniu” Śliwczyński i ja, wprowadziliśmy ten zespół na właściwe tory. Dzięki temu przez te osiem lat przeżyłem praktycznie wszystko. Jestem osobą, która ma w sobie dużo pokory, robię swoje i doceniam to co mam. Dlatego cieszę się, że mogę od trzynastu lat żyć z muzyki, a od pięciu jestem w pełni niezależnym i wolnym artystą.
- Jak wspominasz przygodę z programem „Idol”?
- Poznałem wtedy wspaniałych ludzi. Zresztą z moją menedżerką, Krysią Kurek, która pracowała przy tym programie, współpracujemy do dziś. Niestety teraz Krysia ma raka, ale nie chcę rozwijać tego smutnego tematu. Piękny czas, przyjaźnie, które przetrwały do dziś. Sam sukces w „Idolu” też otworzył mi niejedne drzwi w show biznesie. Poza tym dzięki temu programowi zamieszkałem w Warszawie. Gdy już tam przyjechałem, to tak zostałem i do dziś mieszkam w stolicy.
- Jesteś kojarzony z beatrockiem, który promujesz w naszym kraju. Nie stronisz też od gry na gitarze, a nawet na skrzypcach o czym mało kto pamięta.
- Na skrzypcach gram bardzo rzadko. Na ostatniej płycie brzmienie skrzypiec pojawiło się śladowo, na wcześniejszej również, a na tej, która ukaże się na przełomie 2019/2020 roku, stanowiącej niejako kontynuację „Alarmu”, nie będzie go raczej wcale. Niemniej jednak przyznaję, że mam sentyment do tego instrumentu i dobrze jest posiadać umiejętność gry na skrzypcach. Jeśli tylko jest okazja, to sobie o nich przypominam.
- Muszę przyznać, że beatrock w twoim wykonaniu robi wrażenie. To taka zabawa dźwiękiem.
- To, co tworzę, nazwałem sobie beatrockiem, ponieważ sam beatbox ogranicza się jedynie do naśladownictwa np. perkusji, generalnie dźwięków rytmicznych. Natomiast ja połączyłem tworzenie tych dźwięków ze śpiewem, do tego trzeba dorzucić gitarę Michała. Wszak występuję na scenie wraz z gitarzystą i wokalistą Michałem Parzymięso. W ten właśnie sposób powstaje beatrock, czyli rozbudowana wersja dźwiękonaśladownictwa, która służy mi głównie po to, aby tworzyć całe kompozycje muzyczne.
- Uczestniczyłeś w wielu festiwalach, począwszy od Opola, Sopotu, a na Chicago kończąc. Który z nich stanowi dla ciebie największą nobilitację?
- Wszystkie dobrze wspominam. Zarówno pierwszy występ w Opolu, jak i na nieistniejącym już sopockim festiwalu Top Trendy. Jednak najbardziej w pamięci utkwiły mi występy podczas dwóch koncertów telewizyjnych - w 2017 r. kiedy zaśpiewałem z orkiestrą mój własny utwór „Wiatr” oraz „Dwadzieścia lat wolności” na Placu Teatralnym w Warszawie z grupą Sztywny Pal Azji.
- W Kędzierzynie-Koźlu jesteś nie po raz pierwszy. Jak oceniasz tutejszą publiczność?
- Jest świetna. Są tu fantastyczni ludzie. Bardzo lubimy tutaj wracać. Ostatni raz graliśmy w sali kozielskiego domu kultury dwa lata temu. Pamiętam, że wtedy było super, podobnie zresztą jak i tym razem. Dodatkowo mamy tu swój fanklub, który nas wspiera i przez cały czas czerpiemy pozytywną energię, która płynie od tych ludzi. Zawsze wyczuwam osoby, które myślą podobnie jak ja i cieszę się, że właśnie takich możemy spotkać w Kędzierzynie-Koźlu. Na koniec chciałbym serdecznie pozdrowić wszystkich czytelników „Nowej Gazety Lokalnej” i portalu Lokalna24. Do zobaczenia na koncercie w przyszłym roku, gdyż znów zamierzamy odwiedzić wasze miasto, promując nasz najnowszy krążek.
Napisz komentarz
Komentarze