Pani Anna urodziła się wprawdzie na Lubelszczyźnie, ale jej rodzice przyjechali do Koźla, gdy miała 7 lat. Mieszkała najpierw przy ul. Spółdzielców i była uczennicą Szkoły Podstawowej nr 2. Gdy jej rodzice przeprowadzili się na ul. Chrobrego, to Ania - już jako uczennica klasy VI - kontynuowała edukację w SP nr 12.
- Bardzo dobrze wspominam ten czas, bo przecież większość z nas powraca z sentymentem do lat szkolnych - przyznaje pani Ania.
W Kędzierzynie-Koźlu mieszkała do 1990 roku, następnie przeprowadziła się do Kenii, by w 1994 roku powrócić na 12 lat do naszego miasta. Na początku 2006 roku podjęła decyzję o wyemigrowaniu do Anglii.
- Pracowałam wtedy w kozielskim szpitalu jako położna. Zarobki w służbie zdrowia w tamtym czasie były tak fatalne, że trudno się było utrzymać. Gdy moje pierwsze małżeństwo zaczęło się rozpadać, potrzebowałam zupełnie nowego startu. Znałam angielski, dlatego zdecydowałam się wyemigrować do Wielkiej Brytanii. Poza tym mój brat już był na Wyspach od końca 2003 roku. Nie chciałam być jednak dla niego balastem i postanowiłam samodzielnie stanąć na nogi. Zaczynałam praktycznie od zera – wyjaśnia nasza rozmówczyni. - Na początku nie pracowałam tam w swoim zawodzie. Załatwiłam sobie pracę za pośrednictwem polskiej agencji zatrudnienia i na rok przyjęłam posadę w domu opieki dla osób starszych. Gdy już załatwiłam wszelkie formalności w urzędzie, który rejestruje położne i pielęgniarki, rozpoczęłam pracę w potężnym londyńskim szpitalu, gdzie byłam zatrudniona przez kilka lat. Jestem tak elastyczną osobą, że jestem w stanie przystosować się do każdych nowych warunków. Mogę wyjechać dokądkolwiek i dobrze się tam czuć.
Nowe życie
Swojego obecnego męża, czyli Mahindę Samarasekera - którego znajomi na Wyspach Brytyjskich nazywali Samem - pani Ania poznała pod koniec 2006 roku. Było to przy okazji poszukiwań nowego lokum i przeprowadzki.
- Miałam trochę kłopotów ze znalezieniem czegoś sensownego, bo albo było za daleko, albo za drogo. Moja polska koleżanka powiedziała mi, że zna człowieka, który wynajmuje mieszkania. Dała mi jego numer telefonu. Skontaktowałam się z nim i powiedział, że ma odpowiedni lokal na wynajem akurat w tej miejscowości, w której mieszkałam. Zresztą Sam pracował również w szpitalu jako menedżer. Gdy zadzwoniłam do niego w związku z wynajmem mieszkania, myślałam, że rozmawiam z rodowitym Brytyjczykiem. Jego akcent był wręcz nienaganny – wspomina nasza rozmówczyni.
Była podekscytowana całą sytuacją, wierząc, że znalazła wreszcie wymarzone mieszkanie na Wyspach Brytyjskich.
- Czekałam na niego koło stacji kolejowej. Przyjechał na spotkanie starym, rozklekotanym, dwudziestoparoletnim fordem escortem. Okazał się bardzo życzliwą osobą, ale on po prostu ma taką naturę. Pomógł mi się przeprowadzić. Mimo upływu czasu podtrzymywaliśmy naszą znajomość. Przeprowadzaliśmy dużo rozmów. Sam wykazywał coraz większe zainteresowanie moją osobą, choć nie miał łatwego zadania, bo ja, będąc po przejściach, nie byłam zainteresowana nawiązywaniem bliższych relacji - przyznaje pani Ania. - Moja koleżanka z wyrzutem stwierdziła, że nawet nie podziękowałam właścicielowi nieruchomości za wsparcie okazane przy okazji przeprowadzki, a pomógł mi przenieść praktycznie wszystko, co na tamtą chwilę posiadałam. Znajoma dała mi do zrozumienia, że powinnam przynajmniej powiedzieć "dziękuję". Namówiła mnie wreszcie, żebym do niego zadzwoniła, i poszliśmy we troje na imprezę. Sam mógł się już wtedy pochwalić nowiutkim mercedesem, który miał może ze dwa miesiące. Tak pechowo otworzyłam wtedy drzwi tego samochodu, że je przez przypadek uszkodziłam. No i nasza bliższa znajomość zaczęła się od niefortunnego zdarzenia z nowym autem w tle, ale Sam nie miał do mnie o to żalu. Nawet nic nie powiedział.
Tak się zaczęła prawdziwa polsko-lankijska przyjaźń, która z czasem przerodziła się w głębsze uczucie.
- Spotkaliśmy się wspólnie w tym pubie, a potem tych spotkań było coraz więcej. Odwiedziły nas moje dzieci: córka i syn, które do dziś mieszkają na Wyspach Brytyjskich. Podobnie jak mój były mąż, który żyje obecnie na północy Anglii. Córka, nim dorosła, mieszkała ze mną i Samem, natomiast mój syn mieszkał wtedy u swego ojca - opowiada pani Ania.
Lankijczyk w Europie
Mahinda Samaraseker przyjechał do Wielkiej Brytanii w 1975 roku, mając raptem 19 lat. Jego przodkowie wywodzą się z miejscowości Dondra, czyli osady na wysuniętym na południe krańcu Sri Lanki. Pradziadek Sama był latarnikiem w tamtejszej latarni morskiej. Natomiast Sam urodził się w stolicy Sri Lanki Colombo, tam też ukończył liceum. Po maturze wyemigrował do Anglii, gdzie poszedł na studia, a następnie podjął pracę w szpitalu. Nieco później został menedżerem zespołu szpitalnego nieopodal Londynu. W międzyczasie rozwijał swój biznes. Kupował mieszkania do remontu, które sprzedawał po modernizacji z zyskiem.
- Poznałam go w czasie, gdy już okrzepł w branży sprzedaży, kupna i wynajmu nieruchomości. Tak jak ja, zaczynał na Wyspach od zera. Większość nieruchomości, które posiadał, zakupił jeszcze w latach 80. i 90. oraz na początku obecnego wieku.
Początkowo nie utrzymywał kontaktów ze swoją ojczyzną. Jego najbliższa rodzina (mama, ojciec, a także siostra wraz z mężem i dziećmi) wyemigrowała do Australii. Sam odwiedzał więc częściej Australię niż Sri Lankę. Dopiero po 2012 roku, czyli po przeszło 37 latach, odwiedził ponownie Sri Lankę, na której do dziś żyje jeszcze jego bardziej odległa familia. W międzyczasie wybudował też dom na Tobago, czyli pięknej wyspie na Oceanie Atlantyckim, położonej u północno-wschodnich wybrzeży Ameryki Południowej.
- Gdy na Tobago sytuacja polityczna zmieniła się na niekorzyść, sprzedaliśmy tamtą nieruchomość i coraz bardziej skłanialiśmy się, aby zainwestować na Sri Lance. Mieliśmy nawet upatrzony, praktycznie gotowy do zamieszkania, dom w głębi kraju, ale pojawiły się pewne wątpliwości. Ja wolałam osiąść gdzieś na wybrzeżu – nie ukrywa Anna Samarasekera. - Wreszcie w 2015 roku zdecydowaliśmy się na zbudowanie czegoś od podstaw. Zaczęłam szukać w internecie działek budowlanych, mając na oku kilka potencjalnych lokalizacji. Zrobiłam ich listę i dosłownie dzień przed powrotem Sama na Wyspy Brytyjskie, a było to w grudniu 2015 roku, znalazłam malutką miejscowość Kabalanę nieopodal Galle, i ten kawałek ziemi, gdzie dziś stoi nasza Amara Villa. Gdy Sam dotarł tutaj, uznał, że jest to właściwe miejsce, bardzo zaciszne i położone blisko plaży, bo zaledwie w odległości 700 m od oceanu.
Amara Villa
Później wszystko potoczyło się błyskawicznie.
- W lutym 2016 roku zakupiliśmy działkę, którą trzeba było ogrodzić. Następnie nawieźliśmy chyba ze 150, o ile nie więcej, ciężarówek ziemi. Wspomniane nieruchomości gruntowe liczą w sumie około 2 ha. Sam dopilnował inwestycji na Sri Lance, a ja zajmowałam się w tym czasie biznesem w Anglii. Sam od czasu do czasu wpadał na Wyspy, ale większość czasu spędzał w Kabalanie, dzięki czemu inwestycja została zrealizowana w rekordowo krótkim czasie. W ponad rok wszystko było gotowe. Mieliśmy dwie ekipy budowlane, pracujące non stop przez 24 godziny na dobę – opowiada pani Anna.
W pierwszym momencie można odnieść wrażenie, że Amara Villa to stara nieruchomość w stylu kolonialnym, którą nowi właściciele postanowili wyremontować. Tak zresztą uważa większość odwiedzających to miejsce, ale nic bardziej mylnego. To budynek z 2017 roku, wzniesiony na podstawie projektu, który nie odbiega od tradycyjnej zabudowy na Sri Lance. Nawet babcia Sama miała podobny, choć nieco mniejszy dom, który pod względem architektonicznym przypomina Amara Villę.
Od samego początku był zamysł, aby przeznaczyć obiekt na potrzeby turystyczne.
- Pierwsi turyści, którzy do nas zawitali, to10-osobowa grupa na czele z moją koleżanką Polką. Przyjechała tutaj ze swoimi znajomymi. Dotarli do nas w październiku 2017 roku na dwa tygodnie i mieli naprawdę superwakacje. Byli wręcz zachwyceni tym miejscem. Oczywiście drzewa, które wówczas posadziliśmy, były w tamtym czasie o wiele mniejsze niż obecnie, zatem teraz robi to wszystko jeszcze większe wrażenie - nie kryje dumy Anna Samarasekera.
Amara Villę z roku na rok odwiedza coraz więcej turystów, praktycznie z całej Europy, w tym oczywiście z Polski, a także goście z Australii, USA, Nowej Zelandii czy Arabii Saudyjskiej.
- Pierwszą grupę joginów przywiozła do nas Chorwatka. To była nauczycielka jogi, która szkoliła innych instruktorów. Na potrzeby tych zajęć mamy przygotowaną piękną przestronną salę. Udało mi się też nawiązać rewelacyjny kontakt z Joanną Gajecką, prowadzącą w Kędzierzynie-Koźlu gabinet rehabilitacji oraz zajęcia z jogi. Kontakt z Asią Gajecką nawiązałam przez Asię Kot-Rybak, moją przyjaciółkę, która od lat prowadzi biuro nieruchomości w Kędzierzynie-Koźlu. Obie Asie się znają, bo mieszkają na jednej ulicy w Koźlu, czyli na Wiklinowej. No i ta moja przyjaciółka zachęciła Asię Gajecką, aby ze swoją grupą joginów odwiedziła Sri Lankę. Nawiązałyśmy kontakt, który na początku 2023 roku zaowocował pierwszą wizytą grupy joginów z Polski. W tym roku przez ponad dwa tygodnie gościli u mnie po raz drugi i myślą już o powrocie do nas na początku 2025 roku - nie kryje radości Anna Samarasekera.
Pani Ania chętnie pomaga w zorganizowaniu pobytu na rajskiej wyspie, włącznie z odwiedzinami innych miejsc na Sri Lance.
- Goście, którzy chcą, żebym wszystko zaplanowała, mogą na mnie liczyć, choć każdy, kto nas odwiedza, ma w tym względzie całkowicie wolną rękę – wyjaśnia nasza rozmówczyni.
Trzeba to pogodzić
Polsko-lankijskie małżeństwo musi umiejętnie dzielić czas pomiędzy Sri Lanką a Wyspami Brytyjskimi.
- Na razie dzielimy go mniej więcej równo, ale docelowo chcemy wydłużyć czas pobytu w Kabalanie do ośmiu miesięcy, co oznacza, że na Europę zostaną tylko cztery miesiące. Wbrew pozorom nie uciekam stąd przed monsunami, bo mi deszcze nie przeszkadzają. Podczas ostatniej pory monsunowej mieliśmy tu opady deszczu przez trzy miesiące. Wszędzie była woda i to tak dużo, że aż się kormorany u nas zadomowiły - opowiada Anna Samarasekera.
Zresztą na co dzień, bez względu na porę roku, żyje tu mnóstwo małp, jaszczurek, węży, potężnych waranów, wiewiórek, mangust, barwnych dzięciołów, papug oraz pawi.
- Pawie to mi ostatnio do domu weszły i spacerowały po salonie. Moi goście mówią, że nie muszą jeździć na safari do parku narodowego. Brakuje nam tu jeszcze tylko słonia i lamparta. Całą resztę mamy na wyciągnięcie ręki. Gdy człowiek rano wstaje i wszystko budzi się do życia, to mamy tu taką zwierzęcą orkiestrę, że nie trzeba nam już żadnej innej muzyki - uśmiecha się pani Ania.
Właściciele Amara Villi żyją w zgodzie z naturą. Dbają o to, żeby wokół było mnóstwo zieleni. Wycięli tylko niewielką liczbę drzew na potrzeby budowy pensjonatu, ale te okazy, które można było zachować, przetrwały, przebijając na wylot dach nieruchomości.
Dżungla dżunglą, ale na brak luksusów w 4-gwiazdkowym pensjonacie nie można narzekać.
- Mamy tu kameralny basen i zapewniamy zmysłowe masaże. Gdy powstawała Amara Villa, chcieliśmy tu wygospodarować takie miejsce, gdzie można przeprowadzać masaże relaksacyjne i terapeutyczne. Najpierw załatwiłam z Anglii jedno łóżko do masażu, a w zeszłym roku sama przywiozłam drugie. Mieliśmy tu tylu chętnych, że nie było innego wyjścia i trzeba było rozwinąć tę usługę - tłumaczy pani Ania. - Amara Villa liczy około 350 mkw. Mamy tutaj sześć 2- oraz 3-osobowych pokoi. My zajmujemy jeden. We wszystkich są moskitiery, bo jednak komary są dosyć uciążliwe. Jest duża sala do uprawiania jogi, wszelkich ćwiczeń i medytacji. Jest basen. Budujemy też nową 2-pokojową willę z łazienkami i kuchnią, która jeszcze w tym roku będzie gotowa.
Amara Villę docenił też Booking.com, przyznając na początku pensjonatowi z Kabalany 9,5 pkt na 10 możliwych. Na tę chwilę jest to 9 pkt.
Trzeba przyznać, że obiekt jest bardzo czysty i zadbany.
- Czystość to nasz znak firmowy. Atrakcją dla turystów z innych kontynentów jest też niepowtarzalna kuchnia, oparta zwłaszcza na naturalnych produktach, które rodzi lankijska ziemia. Inne pensjonaty serwują kuchnię lankijską, ale dostosowaną bardziej do potrzeb i oczekiwań turystów. My poszliśmy inną drogą, dlatego serwujemy typowe, tradycyjne jedzenie, które tutejsi mieszkańcy spożywają na co dzień. Zdrowe, naturalne, bez konserwantów. Mamy różnego rodzaju zupy. Na przykład zielonata jest przyrządzona z różnego rodzaju ziół oraz liści rosnących zarówno na dziko, jak i uprawianych przez ludzi. Wyciska się z nich sok i na mleku kokosowym gotuje się trochę ryżu, a następnie się to miksuje. Taka potrawa jest bardzo bogata w witaminy i antyoksydanty. Robimy też przysmaki z dodatkiem manioku, mąki pochodzącej z prosa, bądź też z sago, czyli mączki wyrabianej z wnętrza palmy sagowej. Co ciekawe, na Sri Lance wszystko gotuje się na mleku kokosowym. Podajemy do posiłków lokalne owoce we wszystkich kolorach tęczy, począwszy od ananasów, mango, arbuzów, bananów oraz papai - wylicza pani Ania.
Ambitne plany
Właściciele pensjonatu mają też plany na przyszłość.
- Nie jesteśmy już pierwszej młodości i nie chcemy tylko pracować i pracować. Natomiast może zdołamy nieco rozwinąć skrzydła. Zamierzamy jeszcze kupić kawałek ziemi i być może pójdziemy w kierunku gastronomii. Jakieś pomysły chodzą nam po głowie - zdradza pani Ania.
Małżeństwo posiada zabytkowy samochód, jeszcze z lat 50., oraz dwa drewniane powozy, które stanowiły tam kiedyś podstawowy środek transportu. Zarówno auto, jak i powozy przejdą niezbędny lifting i posłużą jako atrakcje turystyczne Amara Villi.
Mąż pani Anny, Mahinda Samaraseker, odwiedził parę razy Polskę, i wręcz uwielbia nasz kraj.
- Miałem okazję zwiedzić kilka regionów Polski. To przepiękny, czysty kraj ze świetnym jedzeniem i fantastycznymi ludźmi. Kocham Polskę. Podczas dotychczasowych wizyt bardzo podobały mi się takie miejscowości, jak chociażby Jastarnia czy Zamość. Polskie góry również są cudowne. Byliśmy ponadto na Lubelszczyźnie, gdzie urodziła się moja żona. Oczywiście odwiedziliśmy również Kędzierzyn-Koźle. Przedtem miasto było trochę zaniedbane, ale podczas moich kolejnych wizyt było coraz lepiej. W sumie byłem w Kędzierzynie-Koźlu trzy razy - wylicza Mahinda Samaraseker. - Myślimy nawet o tym, aby każdego roku przyjechać na miesiąc lub dwa do Polski, wynająć przytulne miejsce i spędzić miło czas w waszym kraju. Zastanawiałem się nad kupnem nieruchomości w Polsce, ale doszliśmy do wniosku, że opcja z wynajmem będzie lepsza, bo wtedy łatwiej nam się będzie przemieszczać po różnych regionach, a przecież jest co zwiedzać. Jeśli nie przyjedziemy swoim samochodem, to wynajmiemy auto i będziemy mogli podróżować.
Wprawdzie na Sri Lance i w Wielkiej Brytanii obowiązuje ruch lewostronny, ale nie ma to dla Sama większego znaczenia, gdyż łatwo się dostosowuje do nowych warunków.
- Chciałbym nawiązać nieco bliższą współpracę z Polską, zachęcając turystów z waszego kraju do odwiedzania naszego zakątka świata. Jesteśmy w stanie pomóc w organizacji takich przyjazdów i samego pobytu u nas, nawet jeśli ktoś nie zna języka. Bardzo lubię Polaków. Tutaj za płotem naszej głównej posiadłości jest również mała, należąca do nas willa, w której wypoczywa obecnie amerykańsko-niemiecka para. Mieszkają w Berlinie, ale całą zimę spędzają tutaj. Są już na emeryturze i chętnie tu przyjeżdżają, gdyż wcześniej mieszkali przez wiele lat na Sri Lance. Mieli tu wielką willę, ale okazała się dla nich za duża i wolą wynajmować nasz domek - wyjaśnia Sam.
Piękny ubogi kraj
Życie na Sri Lance nie należy do łatwych.
- Jest to kraj bardzo biedny i moim zdaniem z roku na rok coraz biedniejszy. Od stycznia tego roku wzrósł tutaj podatek VAT, przez co wszystko podrożało. Tutaj ludzie spożywają jeden posiłek dziennie, bo nie stać ich na nic więcej. Spora część dzieci uczęszcza do szkół bez posiłku. Na szczęście w szkołach dostają jedzenie. W tym kraju system oświaty jest dość dobrze rozbudowany. Jest sporo szkół. Rodziny kładą duży nacisk na wykształcenie swoich dzieci, które chodzą do szkół w czystych, zadbanych mundurkach. W rozwoju swoich dzieci dostrzegają szansę na wyjście z biedy - przyznaje pani Ania.
Niestety, z uwagi na sytuację, jaka obecnie panuje w kraju, bardzo dużo młodych ludzi wyjeżdża za granicę. Rok temu na Sri Lance doszło do protestów społecznych, które miały na celu obalenie rządu. Władzy nie usunięto, gdyż w jej obronie stanęło wojsko i policja. Liderów tych rozruchów aresztowano i osadzono w więzieniach.
- My mieszkamy w tak malutkiej miejscowości, gdzie wówczas nic się nie działo. Moim zdaniem te niepokoje ponownie wybuchną w przyszłości, bo ludzie nie akceptują polityki tych władz. Kiedyś bali się nawet o tym wspomnieć, a teraz ulica mówi o tym otwarcie - dodaje nasza rozmówczyni.
Właściciele Amara Villi stworzyli wręcz rodzinną atmosferę. Doskonałe, przyjazne i partnerskie relacje z pracownikami.
- To wynika z naszych charakterów. Tacy po prostu jesteśmy. To przynosi podwójny skutek. Jeśli jesteś dla kogoś miły, to wraca to później do ciebie, a tym ludziom lepiej się tu dzięki temu pracuje - tłumaczy pani Ania. - Ja im często piekę ciasta. Jak widzę, że są zapracowani, to chętnie im pomagam. Trzeba stworzyć taki klimat, bo wtedy wszystkim nam lepiej się tu żyje. Ludzie chętniej przychodzą do nas pracować i każdy wie, co ma robić, jakie są nasze oczekiwania, jakich standardów przestrzegamy i nawet jeśli coś nie zostało należycie zrobione, to unikamy emocji, tylko normalnie i spokojnie o tym rozmawiamy – dodaje.
Pani Ania pokochała to miejsce i chyba trudno się jej dziwić.
- Czuję się tu doskonale. Gdy tu jestem, to wcale mi się nie chce wracać do Anglii. Jadę tam tylko ze względu na dzieci, a ponieważ właśnie zostałam babcią, to także z uwagi na wnuka. Ludzie na Sri Lance są fantastyczni. Czuję się tu bardzo bezpiecznie. Mamy tu ciszę, spokój, niesamowite bogactwo natury, pyszne jedzenie, niesamowite czyste, przestronne plaże i lazurowy Ocean Indyjski. Można tu odpocząć, wyciszyć się. Czego chcieć więcej - pyta była koźlanka.
W tych ocenach nie jest odosobniona. Wspomniana wcześniej instruktorka jogi Joanna Gajecka nie ukrywa, że jest zachwycona tym miejscem.
- Anię poznałam poprzez znajomą, która uczestniczyła u mnie w zajęciach jogi. Dostałam kontakt do Ani i później wszystko potoczyło się bardzo szybko. Dowiedziałam się, że Ania pochodzi z naszego miasta i że posiada na Sri Lance wspaniałe miejsce, idealnie nadające się do naszych praktyk. To wszystko było bardzo spontaniczne. Pojechaliśmy tam pierwszy raz na początku 2023 roku i faktycznie przekonaliśmy się do tego raju na Ziemi, który odwiedziliśmy ponownie w tym roku i będziemy to czynić również w kolejnych latach. Ania i Sam to bardzo serdeczni, życzliwi i uczynni ludzie. Na każdym kroku można liczyć na ich pomoc i zaangażowanie, co jest czymś rzadkim w tych czasach. To sprawia, że za każdym razem chcemy do nich wrócić - kończy Asia Gajecka.
Napisz komentarz
Komentarze