Należy przypomnieć, że 12 sierpnia drugi z naszych śmiałków Radek Dziedzic rozpoczął swoje 500 km podróżując rowerem po wybrzeżu polskiego Bałtyku. Tym samym dołączył do akcji Kilometry dla Mai, która ma na celu zbiórkę pieniędzy na rehabilitację 4-letniej Mai.
Najpierw dotarł pociągiem z Kędzierzyna-Koźla do Świnoujścia i od granicy polsko-niemieckiej już trasą EuroVelo 10 pokonał pierwszy (niespełna 55-kilometrowy) odcinek
Świnoujście - Międzywodzie. Drugiego dnia przejechał już 136 km trasą Międzywodzie - Dąbki, a trzeciego dnia 137 km pokonując odcinek Dąbki - Łeba.
Również Marcinowi towarzyszymy od pierwszego dnia wyprawy, która rozpoczęła się w niedzielę 1 sierpnia. Kolejną relację rozpoczynamy od 7 dnia górskiej eskapady.
Dzień 7: Kąty – Zdynia. Kilometry pokonane/do końca: 37,2/291,4
„Po kolejnej nocy pod dachem ruszamy ze Sławkiem asfaltową drogą w kierunku Magurskiego Parku Narodowego. I po raz kolejny wchodzimy do Beskidu „Śliskiego”. Do Bartnego nic się nie działo. Las, wilgoć, błoto i brak widoków to walory tego kawałka trasy. Na całe szczęście pogoda nas rozpieszczała, słońce i 25 stopni. Szybkie przejście przez Bartne omijając tereny bagniste. Niestety oznaczenia szlaku zostały usunięte i idziemy na „czuja”. Znowu las i dochodzimy do Wołowca. Fajna wioska z opuszczonymi zabudowaniami i nie wiemy nawet kiedy i przechodzimy przez 200 kilometr. Wejście do lasu i chwila na moczenie stóp w pobliskim potoku. Schodzę do wioski Zdynia po zachodzie słońca i okazuje się, że nie ma gdzie spać, bo w całej miejscowości zarezerwowano noclegi dla gości weselnych. Drepczemy 3 km w kierunku pola namiotowego. Na jednym z płotów napis „Agroturystyka - pokoje do wynajęcia” niestety bez numeru telefonu. Do płotu podbiega obrońca posesji, a za nim właścicielka pani Helena. Z powodu wesela również nie ma miejsc, ale po krótkiej rozmowie okazuje się, że ma pokoje nad garażem nie używane od roku. Nic więcej nam nie trzeba, łóżko i dach nad głową w zupełności wystarcza do szczęścia” - relacjonuje Marcin
Dzień 8: Zdynia - Krynica Zdrój. Kilometry pokonane/do końca: 33,9/257,5
„Noc nad garażem minęła nie wiadomo kiedy. Szybkie śniadanie o 7 wychodzimy w góry. Chwila asfaltu, łąki i las. Tym razem bez błota. Jest dobrze. Niestety nie długo. Pierwsze podejście pod Rotundę sprawia lekkie kłopoty. Rekompensatą jest cmentarz wojenny z I wojny światowej usytuowany na szczycie. Chwila odpoczynku, kolejne tapy założone tym razem na ścięgno Achillesa i w drogę. Zejście na pole namiotowe w Regietowie i zaczyna się najbardziej męczące podejście w obecnej wyprawie. Podejście na pobliską Lackową - najwyższą górę Beskidu Niskiego to przy nim pikuś. Na szczycie zostaje poratowany żywnością energetyczną przez trzy przemiłe panie. Ciężkie zejście i docieram do Hańczowej, gdzie natrafiam na amatorski wyścig kolarski. Chwila odpoczynku i dalej w las. Po drodze odpoczynek na łące i okazuje się, że zasnąłem na pół godziny. Docieram do Banicy i usilnie poszukuję sklepu, bo zapasy wody i jedzenia kończą się w zastraszająco szybkim tempie. Sklep zamknięty, lecz właścicielka otwiera go żebym mógł uzupełnić zapasy. Szybkie przejście do Mochczanki Niżnej i zaczyna padać. Schodzę już do wioski w strugach deszczu. Kolejne mordercze podejście pod Huzary i jest Krynica. Dojście do pensjonatu Miś, a tam Jola i jej mąż Artur czekają już z pyszną kawą. Idziemy na pierwszy posiłek w cywilizacji, szybkie zakupy i czas na odpoczynek” - kończy kolejny dzień Marcin.
Dzień 9: Krynica Zdrój – Rytro. Kilometry pokonane/do końca: 32,3/226,0
„Po nocy w wygodnym łóżku w pensjonacie Miś, ale nie tym od Barei, wstaję o 5 rano. Szybkie śniadanie i podekscytowany ruszam w drogę. Szybki przemarsz przez śpiącą jeszcze Krynicę Zdrój i zaczynam wspinaczkę pod Jaworzynę Krynicką. Zapominam nawet o fakcie, że przeszedłem właśnie połowę Głównego Szlaku Beskidzkiego, który przypada na zboczu Jaworzyny. Pędzę na Czubakowską, gdzie mam się spotkać z Jolą i Arturem. Postanowili przejść ze mną jeden odcinek trasy, żeby poznać trudy wędrówki. Szybkie powitanie i ruszamy do naszego pierwszego celu: schroniska na Hali Łabowskiej. Droga przebiega w miłej rodzinnej atmosferze. Docieramy do schroniska i czas na obiad. Naleśniki z serem i kubek, ciepłej czarnej kawy. Docieramy do podejścia pod Wierchem nad Kamieniem i pot zaczyna nam spływać po skroniach. Dzień jest upalny i nie ma ani jednej chmurki, żeby nas osłoniła. Na całe szczęście to było jedyne ciężkie podejście dzisiejszego dnia. Teraz tylko zejście. Przemykamy obok Cyrli i okazuje się, że to podejście wcale nie było takie złe. Zejście jest jeszcze gorsze. Nachylenie góry było tak duże, że musieliśmy robić zakosy, żeby nie spaść. Schodząc do Rytra mijamy jeszcze ruiny zamku obronnego i trafiamy do pani Genowefy na przepyszny krupnik i łazanki. Dziś tutaj spędzimy noc - opowiada Marcin precyzując, że w Wołowcu minął 200 km podróży, a pod Jaworzyną Krynicką 300 km.
Dzień 10: Rytro - Krościenko nad Dunajcem. Kilometry pokonane/do końca: 32,3/198,3
„Pobudka już rytualnie o 5 i o 7 wyjście. Przede mną po raz pierwszy od razu podejście, które ciągnie się 10 km, a różnica przewyższeń to 1000 m. Jestem przerażony tymi liczbami. Początek jest spokojny i prowadzi drogą asfaltową. Dochodzę na Kordowiec, gdzie rozlega się panorama Rytra oraz ruin zamku górującego nad miastem. Dalej przelatuję przez Niemcową i dochodzę do Wielkiego Rogacza, gdzie podejście daje w kość. Tutaj łączą się szlaki i przypominam sobie tę drogę na Radziejową. Moim oczom ukazuje się panorama Tatr. Dochodzę do Radziejowej i kolejne podejście, które wypompowuje z człowieka ostatnie soki. Jest i ona: nowa wieża widokowa na Radziejowej. Szybki posiłek i prawie wbiegam na szczyt. Pogoda jest idealna. Widać wszystko: Tatry, wieżę na Mogielicy i Lubaniu oraz pasmo Jaworzyny Krynickiej. Dość tego dobrego, trzeba ruszać w dalszą drogę. Mijam trzy wierzchołki, a na jednym z nich schronisko na Przehybie, gdzie na obiad zjadam naleśniki z jagodami i rozpoczynam zejście do Przełęczy Przysłop. Myśląc, że na dziś już koniec z podejściami, okazuje się, ze pozostało kolejne męczące, kamieniste na Dzwonkówkę. No to skoro się tyle wdrapywałem to trzeba zejść. Zejście jest strome i z sypkimi głazami. Po pół godzinie marszu dostrzegam pierwsze zabudowania Krościenka nad Dunajcem. Jeszcze tylko rondo oraz most i jestem na kwaterze” - nie kryje radości śmiałek z Kędzierzyna-Koźla.
Dzień 11: Krościenko nad Dunajcem - schronisko PTTK na Turbaczu. Kilometry pokonane/do końca: 31,6/167
„Dziś pobudka o 6. Szybkie śniadanko, pakowanie i wyjście w góry. Patrząc na dzisiejszą trasę doznaję jakiegoś deja vu. Znowu 10 km w górę, ale na całe szczęście tylko 800 m przewyższeń. Standardowo na początek asfalt. Docieram do Marszalka, gdzie gmina wpadła na genialny pomysł i postawiła grzybki z ławeczkami z opisem pobliskich gór. Można usiąść i zrelaksować się mając przed oczami cudowne widoki. Czas ucieka i trzeba wspinać się dalej. Docieram do bazy namiotowej pod Lubaniem, a potem pod wieżę na Lubaniu. Tam dosiadam się do czterech pań, którym opowiadam o celu podróży i prowadzonej zbiórce. Szybkie drugie śniadanie, do którego otrzymuję kubek ciepłej, czarnej kawy. Wchodzę na wieżę widokową i podziwiam panoramę Czorsztyna i pobliskich gór. Czas ruszać w dalszą drogę. Kierunek Turbacz. Po kilku godzinach docieram do Przełęczy Knurowskiej, gdzie jest bezpośrednie wejście na Lubań i Turbacz. Po drodze spotykam uczestnika GSB, z którym zamieniam parę słów. Docieram do ściany, na której wylewam ostatnie poty. Myślałem, że podejście na Kozie Żebro było trudne. Nic bardziej mylnego. Przechodzę po drodze prawie trzy zawały, ale idę dalej. Uff jest szczyt. W oddali widać panoramę Czorsztyna. Wchodzę do lasu i poznaję to miejsce. To w czerwcu byłem tu z Chłoporajdowcami i prawie wbiegałem na Turbacz. Teraz jest inaczej. 15 kg plecak ciąży mi ogromnie. Wychodzę na polanę pod schroniskiem, gdzie prowadzony jest kulturowy wypas owiec. Jeszcze tylko 20 minut i docieram umęczony do schroniska” - opisuje Marcin.
Dzień 12: Schronisko PTTK na Turbaczu – Jordanów. Kilometry pokonane/do końca: 31,3/135,7
„Ponieważ nadchodzący dzień był trochę łatwiejszy wstaję o 6. Standardowe śniadanie, czyli pieczywo z mielonką i pomidorem, pakowanie plecaka i w drogę. Jest rześko.
Termometr pokazuje 11 stopni, ale już na szczycie Turbacza jestem rozgrzany. Szybkie zdjęcie pamiątkowe i schodzę w dół. Droga jest fajna, bez błota, czasem trochę schodów. Po dwóch godzinach dochodzę do schroniska PTTK na Starych Wierchach. Tam drugie śniadanie: kawa i ciasto z jagodami. Obdzwaniam w międzyczasie wszystkie schroniska na mojej drodze i załatwiam noclegi. Po kolejnej godzinie marszu docieram do bacówki PTTK na Maciejowej, pieczątka i idę dalej. Pod bacówką odsłania się widok na Rabķę Zdrój. Kolejna godzina mija i jestem w mieście. Trochę głodny wchodzę do restauracji „Prosty Temat Rabka”, gdzie pochłaniam tagiatellę z kurczakiem oraz bezę z bitą śmietaną i owocami. Z pełnym brzuchem udaje się w dalszą podróż. Po drodze okazuje się, że nie ma już nigdzie w Jordanowie noclegów na dzisiejszą noc. Szybki telefon do „pogodynki wyprawy” Joli i załatwia mi spanie nad Galerią Jordanowską. Całą wyprawę zastanawiałem się jak to będzie przejść nad Zakopianką, a tu efektu WOW brak. Dochodzę do Skawy a tam asfalt. I tak praktycznie przez całą drogę do Jordanowa. Po raz pierwszy w życiu mam okazję zejść na zakupy w papciach i to schodami ruchomymi dwa piętra niżej” - relacjonuje z przymrużeniem oka nasz piechur.
Dzień 13: Jordanów - Schronisko PTTK Markowe Szczawiny. Kilometry pokonane/do końca: 32,7/103
„Piątek 13 i się zaczęło. Budzik nie zadzwonił o 5 i obudziłem się dopiero o 6:15. Szybkie śniadanie, pakowanie i w drogę. Pokój miałem nad galerią handlową i o 7 mogłem przymknąć przez galerię jak ekipa gangu Olsena po włamie. Asfaltowa droga po chwili zamienia się w szuter, żeby z powrotem w Bystrej Podhalańskiej stać się asfaltem. Lekkie przewyższenia sprawiają, że zastałe i obolałe mięśnie zaczynają pracować. Z Bystrej już się zaczyna wspinaczka na Cupel. Dwa podejścia, które dają w kość. Na szczycie spotykam małżeństwo z Poznania. Potem przełęcz Malinowe, gdzie jest pomnik upamiętniający walkę polskich partyzantów z okupantem hitlerowskim. Podczas wspinaczki na Okrąglicę pojawia się co jakiś czas panorama Tatr. Punktem kulminacyjnym jest schronisko na Hali Krupowej, gdzie pochłaniam drugie śniadanie i po raz kolejny mijam się z wcześniej poznaną parą. Kolejne ostre podejście i trafiam na Police, gdzie jest pomnik upamiętniający katastrofę lotniczą z 1969 roku. Wchodząc na Sylec, górę przed przełęczą Krowiarki, spotykam jegomościa, który okazuje się być Abelardem G. Niestety dopiero jak się przedstawił wyszło, że to on. Na przełęczy trafiam na Tour de Pologne, gdzie obserwuję przejazd kolarzy i przebijam żółwia z Czesławem L. Naładowany emocjami prawie wbiegam na Babią Górę i ustanawiam swój rekord: godzina i 55 minut. Schodzę do schroniska PTTK Markowe Szczawiny, gdzie dosiadam się do prawie już znajomych z Poznania” - opisuje Marcin dodając, że przy schronisku PTTK Markowe Szczawiny minął 400 km podróży.
Dzień 14: Schronisko PTTK Markowe Szczawiny - Schronisko PTTK na Rysiance. Kilometry pokonane/do końca: 32,7/70,3
„Noc w schronisku PTTK Markowe Szczawiny upłynęła w spokoju, mimo że był to pokój dwunastoosobowy. Dodatkowo o 3 dało się słyszeć jakieś poruszenie w obiekcie. To turyści, którzy wychodzili na Babią Górę na wschód słońca. O 6 wymykam się z pokoju, żeby nikogo nie zbudzić. Ku mojemu zdziwieniu stołówka jest czynna od 6 i na śniadanie zjadam jajecznicę. Wychodzę koło 7. Trasa jest praktycznie po płaskim, ale nogi nie chcą mnie słuchać. Są tak ciężkie i obolałe, że ledwo idę. Na całe szczęście po 30 minutach wszystko wraca do normy i zaczynam maszerować. Wejście na Mędralową sprawia, że już wszystko jest na właściwym torze. Przelatuję obok namiotowej bazy studenckiej SKPB Katowice i mam cztery góry rozgrzewkowe przed podejściem na Halę Miziową. Każde podejście pochłania tyle energii, że muszę co chwilę zjadać banana lub kostkę czekolady. Docieram do przełęczy Glinne, gdzie jest przejście graniczne ze Słowacją. Oczywiście nie ma sklepu, żeby uzupełnić zapasy. Jest za to na Słowacji. Ryzykuję i wchodzę za granicę. Kupuję czekoladę i złocisty napój cytrynowy, oczywiście bezalkoholowy. Tam spotykam dwóch ultrasów z trójmiasta i zamieniam z nimi parę słów. Ruszam na Halę Miziową. Po drodze dołącza do mnie jeden z poznanych wcześniej biegaczy. Zamieniamy parę zdań i ruszam dalej. Wykorzystując jego doświadczenie robię kilka kilometrów w dobrym tempie. Dalej dogania mnie drugi ultras i wchodzimy razem na Halę Miziową. Tam zjadam pyszne naleśniki z serem oraz jagodami i w drogę. Jeszcze tylko przejście przez Palenicę (która nie jest nawet oznaczona) i Trzy Kopce i docieram do podejścia pod schronisko PTTK na Rysiance. Niestety z powodu braku miejsc muszę odejść żółtym szlakiem na Halę Lipowską, gdzie spędzę noc” - kończy kolejny dzień Marcin, który regularnie przypomina o zbiórce na rzecz 4-letniej dziewczynki.
Maja została zmuszona do walki z dużo silniejszym od niej przeciwnikiem. Jeszcze do niedawna funkcjonowała normalnie, chodziła do przedszkola i rozświetlała rodzinie każdy dzień. Miała problemy zdrowotne, ale nie wskazywały na tak straszną diagnozę, jaką usłyszała mama dziewczynki. Badania Mai wykazały nieoperacyjnego tętniaka. Brak efektów leczenia ataków padaczki dał końcową diagnozę – padaczka lekooporna. To umożliwiło Mai zakwalifikowanie do wszczepienia symulatora nerwu błędnego. Urządzenie powoduje w organizmie dziecka neurostymulację. Dziecko, które jeszcze tak nie dawno biegało, skakało, tańczyło… teraz z trudem wykonuje jakikolwiek ruch. Trwa walka o to, aby Maja wróciła do normalnego życia.
Wpłat na rehabilitację dziewczynki można cały czas dokonywać pod linkiem: https://zrzutka.pl/6wmce8
Napisz komentarz
Komentarze