Pan Stanisław ma 73 lata i choć siwizna dawno przeprószyła mu głowę, to wzrok ma sokoli, a pamięć niezawodną.
- Pierwszy raz widziałem to „coś” w czerwcu 1972 roku, gdy zacząłem pracę na pchaczu „Bizon”. Odbijaliśmy od nabrzeża w basenie numer 2, gdy zobaczyłem dziwny cień na wodzie w pobliżu lewej burty. Skupiłem swój wzrok, a to poruszyło się i zeszło głębiej pod wodę. Mogło mieć ze trzy metry długości - wspomina nasz rozmówca.
Wtedy za bardzo nie zastanawiał się nad tym, co widział, ale stwór szybko o sobie przypomniał. Kilka dni później siedział z wędką nad Odrą. Nic nie brało, więc obserwował sznur jednostek transportowych wpływających i wypływających z portu. To były czasy, gdy miejsce to tętniło życiem. Pomachał do znajomego przypływającego obok na „Turze” , gdy nagle zobaczył coś dziwnego poruszającego się za pchaczem.
- Najpierw myślałem, że to olbrzymia ryba, ale gdy przepłynęło bliżej mniej zobaczyłem, że to bardziej przypomina wielką fokę. Miało głowę z dużymi oczami na długiej szyi, owalny, podłużny korpus, zakończony ogonem, ale ciało pokryte było szaro-srebrzystymi łuskami. Potrafiło błyskawicznie przyspieszyć i osiągnąć sporą prędkość - opowiada z dokładnością pan Stanisław.
Był w szoku i swoim odkryciem postanowił podzielić się ze swoim przełożonym. Mieczysław, nieżyjący już kapitan pchacza „Bizon O-18” wcale nie był zdziwiony historią o dziwnym stworzeniu. Przyznał, że zarówno on, jak i inni pracownicy portu widzieli coś dziwnego w wodzie. Stwór był płochliwy, ale nie stronił od ludzi. Trzymał się na dystans, jakby obserwując to, co dzieje się wokół niego, ale wystarczył moment i znikał pod wodą. Niektórzy sądzili, że to olbrzymi sum i próbowali go złowić, ale nikomu się nie udało, więc dano sobie spokój. Pojawił się nawet jakiś naukowiec z Wrocławia, który przez kilka tygodni prowadził obserwacje i badania wody, ale nic konkretnego nie ustalił.
- Byli tacy, którzy widywali to „coś” regularnie, a i tacy, którzy pracując w porcie 10 czy 20 lat nie natknęli się na stwora - wspomina emerytowany marynarz. - Pewien major z kozielskiej jednostki wojsk rakietowych opowiadał mi kiedyś przy butelce „Żytniej”, że na początku 1945 roku Niemcy przywieźli kilkadziesiąt tajemniczych beczek z kędzierzyńskich zakładów IG Farben do kozielskiego portu. Załadowano je na barkę i miały popłynąć do Wrocławia, ale wtedy nadleciały radzieckie szturmowce Ił-2, zbombardowały basen numer 2 i posłały statek na dno. Wkrótce ruszyła ruska ofensywa. Niemcy ofiarnie bronili portu, do końca próbując wydobyć zatopiony transport. Sowieci, gdy zajęli nasze miasto, to rozpoczęli wielki szaber. Całą infrastrukturę z portu rozebrali, załadowali na wagony i wywieźli na wschód. Wydobyli też część beczek z zatopionej barki i zabrali do Moskwy. Podobno była to jakaś nieznana do tej pory broń chemiczna, wyprodukowane przez IG Farben. Może, jakieś zwierzę miało kontakt z toksyczną substancją i zmutowało - snuje swoją opowieść nasz rozmówca.
Marynarze śródlądowi z Koźla nazwali stworzenie „strażnikiem portu”. Nikomu nic nie robił, nikomu nie przeszkadzał, stał się dla nich czymś oczywistym, towarzyszem w ciężkiej pracy. Nie rozpowiadali o nim, chroniąc w ten sposób przed ludzką ciekawością. Stwór nie zyskał rozgłosu, jak choćby „Paskuda” z Zalewu Zegrzyńskiego. Pozostał lokalną legendą, o której z czasem zapomniano, gdy w mieście zabrakło marynarzy.
Lata mijały, transport śródlądowy przestał być opłacalny, a port w Koźlu podupadał. Pan Stanisław pływał po Odrze do 1990 roku. Wtedy też ostatni raz widział „strażnika”.
- To był jeden z ostatnich transportów węgla z Koźla do Szczecina. Później wyjechałem do pracy za granicę. Stwór podpłynął i towarzyszył nam przez kilkaset metrów. W pewnym momencie wysunął głowę nad powierzchnię i jakby żegnał się z odpływającą barką. Trwało to kilkanaście sekund. Na wysokości stoczni skrył się pod wodę i zawrócił do portu. Pamiętam tę scenę, jakby to było wczoraj - wspomina pan Stanisław, który wyprowadził się z naszego miasta i przez niemal 30 lat mieszkał i pracował w Niemczech, ale na stare lata wrócił do kraju.
Przez te lata kilka razy odwiedził Koźle, i za każdym razem udawał się do portu. Ze łzami w oczach mówi o tym, jak miejsce to zamieniło się w ruinę. Gdy przychodził nad wodę wypatrywał „strażnika”, ale nie zobaczył go już ani razu.
- Może, jak port umarł, to on razem z nim, a może odpłynął w inne miejsce, gdzie są jeszcze barki i marynarze śródlądowi. W to chcę wierzyć, że gdzieś tam jest i wróci, gdy kozielski port zostanie odbudowany i znów zaczną w nim pracować ludzie - rozczula się senior.
Napisz komentarz
Komentarze