Sebastian Budzyński ma 25 lat. Z narzeczoną Wiesławą mieszka w Kozie od lat dwóch. On przeprowadził się do maleńkiego sołectwa na skraju powiatu kędzierzyńsko-kozielskiego i województwa opolskiego z Raciborza. Ona urodziła się w Kozie, jednak przez jakiś czas mieszkała poza rodzinną wioską. To pan Sebastian zaalarmował "Lokalną".
- Od dwóch lat mamy problem z rowami. Jak pada, to woda i błoto płyną ulicami. Dysponuję filmami i zdjęciami. Starsze kobiety nie mają nawet jak iść do sklepu w takich sytuacjach - przekazał w emocjonalnym tonie mężczyzna. W jego przypadku trwa to od dwóch lat. Znacznie dłużej z problemem musi się mierzyć wielu jego sąsiadów.
- Wszyscy o tym wiemy. Problem był zgłaszany wiele razy do gminy czy powiatu. Jeździłem wszędzie, mimo że jestem zwykłym mieszkańcem. Jeśliby jednak płynęła panu przed domem metrowa rzeka, która podmywa fundamenty, a tymczasem stara się pan jakkolwiek zadbać o swoją posiadłość, robi nowy płot, który w dzisiejszych czasach nie kosztuje mało, krawężniki, sypie pan kamienie, które też nie są tanie, też by pan jeździł po urzędach - mówi Sebastian Budzyński.
Ludzie się już wypalili
Kiedy wprowadził się z narzeczoną do budynku, który należał do rodziny jego teściowej, od razu rozpoczęli remont. Od dwóch lat przy każdych większych opadach drżą na myśl, że znów ich zaleje. Woda z błotem niesie straty materialne. Zbiorczych strat nikt nie oszacowywał. Jednak w skali roku na pewno wynoszą kilka tysięcy złotych.
- My to jeszcze nic. Poprawimy sobie, wyremontujemy. Jesteśmy tu najmłodsi w wiosce. Kto ma zadbać o rozwiązanie problemu, jak nie my. Ludzie starsi już się wypalili. Mają dość chodzenia, proszenia się, wystosowywania pism, jakiegokolwiek angażowania się w te sprawy. Bo każdy jest odsyłany, lata z powiatu do gminy, z gminy do powiatu. Słyszymy jedno i to samo: nie ma pieniędzy, nie ma wykonawców - żali się pan Sebastian.
Rowy we wsi nie radzą sobie ze spływającą z pól breją, gdyż są niedrożne.
- W trakcie większych opadów deszczu z pól spływa wszystko: buraki, kukurydza, mieszanina ziemi z wodą. Potem stoi to wszystko w zapchanych rowach, a cały ten smród czujemy w domach - mówi Sebastian Budzyński.
Jeszcze dwa lata temu, gdy para wprowadziła się do Kozy, nie przywiązywała większej roli do faktu, że problem może niemiło doświadczyć również ich. Jak przyznaje 25-latek, owszem, widział bezradność ludzi, lecz nie zdawał sobie sprawy, jak dużą bolączką również dla nich może być położenie wsi w dolinie. Mimo wszystko zapewnia, że gdyby dziś stał przed wyborem, decyzja byłaby taka sama.
- Dlatego walczymy o to, żeby w Kozie było lepiej. Mamy XXI wiek, a ludzie żyją tu bez kanalizacji - rozkłada ręce Sebastian Budzyński. - Budowę domu zaczyna się od fundamentów. Moim zdaniem, jako budowlańca, nie powinno się rozpoczynać tych robót od strony odcinka rowu praktycznie na końcu wioski, który był drożny. Teraz zrobili tam ażury. Nie daj Boże, wpadnie tam jakiś samochód - wyraża obawę. Dodaje, że w jego opinii, skoro fragment rowu w najniżej położonej części wioski był drożny, a pojawiły się fundusze, prace drogowe powinny rozpocząć się w górnej części wsi. A dokładniej w środkowej jej części - powyżej świetlicy wiejskiej.
Na własny koszt
Tam bowiem zaczyna się problem, dwa domy w górę od domostwa rozmówcy. Nie wolno też zapominać, że na samej górze wsi - może dwa kilometry od miejsca, w którym rozmawiamy - mieszka starsze małżeństwo, które boryka się z wcale nie mniejszym problemem. Nie ma wszak przy swoim domu żadnego rowu.
- O ile każdy ma za domem jeszcze jakieś dodatkowe odprowadzenie od strony pola, tam pani musiała na własny koszt kupić węże strażackie. Za każdym razem czyści posesję, bo nie ma już sił prosić się o pomoc - mówi pan Sebastian.
Gdyby chcieć porównać drogę w Kozie do koryta rzeki, miejsca, gdzie stoi dom naszych gospodarzy, należałoby omijać szerokim łukiem. (...)
Cały artykuł w 36. nr. Nowej Gazety Lokalnej, który ukazał się 19 października
Napisz komentarz
Komentarze