A jednak marzeniem każdego triathlonisty jest, żeby chociaż raz w życiu wziąć udział w Mistrzostwach Świata Ironman na Hawajach. W tym roku półtora tysiąca „szaleńców” uczestniczyło w tych zawodach, a wśród nich jedyny Polak, który przeszedł eliminacje, wielokrotny mistrz Polski - 51-letni Stanisław Zajfert z Kędzierzyna-Koźla. Udział w mistrzostwach kosztował go rok ogromnego wysiłku, zmagania się z przeciwnościami losu, zabiegania o sponsorów i ciężkiego, codziennego treningu. Jego całoroczny trud przekreślił jeden gest sędziego. Został zdyskwalifikowany.
Człowiek z żelaza?
Pierwsze spotkanie i pierwsze zaskoczenie. Ten niewysoki, opalony, o młodzieńczej sylwetce mężczyzna, który otwiera mi drzwi, nie może mieć 51 lat! Ponowne zdziwienie wywołuje fakt, że choć jest dopiero 9.00 rano, Staszek Zajfert, jak się przedstawił, zdążył już przebiec 12 kilometrów w lesie. Tłumaczy, że należy do ludzi „skowronków”, wcześnie wstaje i wcześnie kładzie się spać. Ja jestem zdecydowaną sową i wolę bardziej tradycyjne metody na rozpoczęcie dnia, proszę o filiżankę kawy. Kiedy wychodzi do kuchni, rozglądam się po pokoju. Na regale stoi co najmniej setka pucharów zdobytych w różnych zawodach. Przechodzi mnie dreszcz na myśl - ile kilometrów trzeba było przepłynąć, przejechać na rowerze i przebiec, żeby je otrzymać.
Młóćka na wodzie
Migawki w telewizji, nazwiska zwycięzców, które szybko wyleciały z pamięci – to cała moja wiedza kibica o triathlonie. Jak ten sport wygląda od kuchni? Staszek Zajfert puszcza film video z mistrzostw na Hawajach. Siedząc na wygodnej kanapie, przegryzając hawajskie orzeszki o dziwnym, mydlanym smaku, patrzę, jak tłum mężczyzn, przepychając się, biegnie do wody. Potem widać tylko masę kolorowych czepków i ręce młócące raz wodę, a raz zawodników płynących obok.
– Wszyscy pchają się do przodu – wyjaśnia Zajfert. – A tam jest walka o przetrwanie, o to, żeby się utrzymać na wodzie, inaczej stratują człowieka.
On też wyrwał się do przodu. Kiedy zaczęła się “młóćka”, ktoś uderzył go w rękę i zerwał zegarek. Na szczęście woda w oceanie jest idealnie czysta, od razu zanurkował i zdążył zegarek chwycić. Nie było szans, żeby założyć go na rękę, więc wepchnął do spodenek i tak dopłynął do mety. Poszło mu doskonale. W swojej kategorii wiekowej był trzeci.
Wychylił się na początku
Przestał być anonimową postacią w tłumie zawodników już na kilka dni przed startem. Jego zdjęcie ukazało się na pierwszej stronie dziennika "West Hawaii Today" w związku z badaniami prowadzonymi przez Uniwersytet San Diego na triathlonistach powyżej pięćdziesiątki. Kiedy zaraz po pływaniu zaczęła się konkurencja jazdy na rowerze, Staszek też wyróżniał się z tłumu kolarzy. Jego jaskrawo czerwony z białymi naszywkami strój rzucał się w oczy. Może dlatego znalazł się pod baczną obserwacją sędziów?
Zatrzymali go już na szóstym kilometrze. Staszek po angielsku umiał powiedzieć tylko jedno zdanie – że angielskiego nie zna. Bardziej na migi zrozumiał, że dostaje ostrzeżenie, ponieważ nie zachował dystansu 10 metrów od zawodnika. – Ja uważałem, że trzymam odległość – opowiada. – Może nie było to dokładnie 10 metrów, być może było 8. Nie mam miarki w oczach, żebym mógł dokładnie mierzyć odległość. No, ale pal licho. Mówię sobie – spokojnie, wszystko w porządku. To na razie nie jest tragedia. Trzeba tylko uważać, żeby nie popełnić następnego błędu.
Krzyżyk na drogę
Po kolejnych czterech kilometrach sędziowie znowu znaleźli się przy nim. Obserwowali go. Zajfert trzymał dystans, choć nie było to łatwe, półtora tysięczna wataha kolarzy parła do przodu. Kiedy zdecydował się wyprzedzić grupę zawodników, zjechał na sam skraj pobocza, żeby nie było żadnych wątpliwości, że nie zachowuje odległości. I to właściwie był jego koniec. Wyprzedzał niezgodnie z regulaminem – z prawej strony. Nie znał tego przepisu, choć uprawia triathlon od 15 lat. W Europie taka zasada nie obowiązuje, a regulaminu mistrzostw na Hawajach nawet nie przeczytał, bo przecież nie zna angielskiego.
– Sędziowie musieli być świadomi, że nie znam tego przepisu – mówi. – Przecież musiałbym być samobójcą, żeby coś takiego zrobić na ich oczach. Mogli mi pogrozić, narysować na karteczce, że nie wolno wyprzedzać z prawej strony. A nie od razu z góry mnie przekreślać.
Sędziowie tłumaczyli mu, że został zdyskwalifikowany, a Staszek im – że nic nie rozumie. Nie zauważył nawet, kiedy skreślili mu z tyłu numer startowy na koszulce. Oni odjechali, a on wsiadł na rower i...
Pojechał dalej
Nie wiedział, że został zdyskwalifikowany. Przejechał cały dystans – 180 km. Upał był potworny, na niebie żadnych chmur, czerwony strój zrobił się biały i sztywny od soli z potu. Po drodze wypił 9 litrów wody. Na dwa kilometry przed metą, na podjeździe pod górę, rozczepił mu się łańcuch. Zszedł z roweru i pchał go ze 400 m. Potem z górki, odpychając się jedną nogą, jakoś dojechał do mety. Stracił kilka minut, ale przy takim dystansie nie była to wielka strata. Po tej konkurencji byłby piąty, gdyby jego czas liczył się w klasyfikacji. Ale nie liczył się.
Jak zwierzę w klatce
Zsiadł z roweru i pobiegł przebrać się do maratonu. Skierowano go do zagrodzonego boksu i dopiero tam, na monitorze komputera, zobaczył, że został już na 10-tym kilometrze zdyskwalifikowany.
– Ręce mi opadły, nie wiedziałem, co mam robić, byłem w szoku – wspomina. – Biegałem po tym boksie jak jakieś zwierzę zamknięte w klatce.
Rwał się do biegu, ale nie chcieli go puścić. Kazali odpiąć numer, uparł się, że nie odda.
– Byłem kompletnie załamany. Stanął mi przed oczami cały rok przygotowań – opowiada dalej. – Najtrudniejsze dla mnie było szukanie sponsorów, proszenie się o pieniądze na wyjazd, setki bezskutecznych telefonów i wizyt w różnych instytucjach i firmach. Jak ja teraz miałem się wytłumaczyć przed tymi, którzy jednak na mnie postawili? To był właściwie pechowy dla mnie rok: potrącił mnie samochód, dwa razy zachorowałem, byłem w szpitalu. Ale ja te wszystkie trudności pokonałem. Parłem do przodu jak „ruski czołg”, miałem tylko jeden cel. A teraz czułem, że wszystko wali mi się pod nogami.
Wreszcie zrozumiał, że to koniec. Poddał się, odpiął numer i zabrał swoje rzeczy. Na piechotę, prowadząc zepsuty rower, wrócił do hotelu oddalonego o 10 km.
– Oni nie wyobrażają sobie nawet, jak wielką krzywdę mi wyrządzili – mówi z żalem. Najbardziej boli go, że zasada zachowania dystansu nie była przez sędziów sprawiedliwie przestrzegana. Na zdjęciu w "West Hawaii Today" widać grupę kolarzy jadących obok siebie w odległości nie większej niż półtora metra.
– Na trasie widziałem dziesiątki takich sytuacji, a co najmniej trzech zawodników wyprzedziło mnie z prawej strony – mówi rozgoryczony.
Dlaczego występ Staszka Zajferta na mistrzostwach IRONMAN ’99 miał taki tragiczny finał? Miał pecha, nie znał angielskiego, złamał przepisy regulaminu? Ja uważam, że dlatego, że w tym wielkim biznesie, jakim stał się sport, coraz mniej liczy się człowiek. Nie ma ludzi z żelaza.
Stanisław Zajfert dziękuje sponsorom za sfinansowanie jego udziału w Mistrzostwach Świata IRONMAN '99 w Triathlonie na Hawajach: Wicemarszałkowi Sejmiku Województwa Opolskiego, Bankowi Przemysłowo-Handlowemu Oddział Kędzierzyn-Koźle, Zakładom Koksowniczym "Zdzieszowice", Firmie Jokey Plastik, Urzędowi Miasta Kędzierzyn-Koźle, Starostwu Powiatu Kędzierzyńsko-Kozielskiego, Zakładowi Rafinacji Ropy "Renower", Przedsiębiorstwu Innowacyjno-Wdrożeniowemu "Chemitech S.C.", Przedsiębiorstwu Produkcyjno-Usługowemu "Zamkon".
Sylwetkę naszego triathlonisty, zanim wyjechał na Hawaje, przybliżono w reportażach, które zostały pokazane w Polsacie i Polsacie 2. Obszernie, przed i po mistrzostwach, pisał o nim Super Express. Krótkie wzmianki były także w innych gazetach
Znam Staszka od dawna. Uwierzy, jak ochłonie, że to nie jego klęska. Żal do sędziów nie może przekreślić marzeń. Co prawda nie trafił do światowej elity triathlonistów, ale przecież nikt nie zamknął przed nim linii startu. Jego talent, poparty wiarą we własne siły, jeszcze błyśnie. Ciężka praca nie pójdzie na marne. Polski chodziarz Korzeniowski kilka razy był przez sędziów „zdejmowany” z trasy. Nie załamał się. Stasiu – zrozumiesz, że musisz! Ironman nie przegrywa. Andrzej Szopiński-Wisła
Tekst pochodzi z Gazety Lokalnej nr 24 z 10.11.1999 r.
Napisz komentarz
Komentarze