Reklama
piątek, 3 stycznia 2025 18:43
Reklama
Reklama
Reklama

Sabina Nowosielska w podróży śladami Tomka Wilmowskiego

W dzieciństwie zaczytywała się książkami Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego i marzyła o wyprawach na Czarny Ląd i do krainy kangurów. Na studiach została przewodnikiem wycieczek zagranicznych i zwiedziła pół świata. W Mandżurii jadła z tubylcami robale, na Komodo uganiała się za waranem, w Gwatemali spotkała lewicowych partyzantów, a na Borneo stanęła oko w oko z orangutanem. Sabina Nowosielska w wolnych chwilach od bycia prezydentem Kędzierzyna-Koźla wciąż podróżuje i nie zamierza przestać.
Na Kubie w 2013 roku, jeszcze za rządów Fidela Castro

Źródło: Archiwum prywatne

- Od dziesięciu lat pełni pani funkcję prezydenta miasta. Wcześniej, przez długi czas, była związana z Zakładami Azotowymi Kędzierzyn. Kierowała też klubem siatkarskim ZAKSA. Mało kto wie, że swoje pierwsze doświadczenia zawodowe zdobywała pani w branży turystycznej.

- Po pierwszym roku studiów na wydziale chemii Uniwersytetu Jagiellońskiego uzyskałam licencję pilota wycieczek zagranicznych z języków angielskiego i rosyjskiego. Zdałam egzamin w Biurze Podróży Almatur i przez sześć lat byłam tam przewodnikiem. Oczywiście pracowałam w czasie wolnym od nauki, a że większość egzaminów zdawałam w tak zwanych zerówkach, czyli w maju, to było kilka miesięcy w roku na podróżowanie. Po zdanych egzaminach na chwilę wracałam z Krakowa do Kędzierzyna i później mama widziała mnie ponownie dopiero w październiku. Do dzisiaj ją podziwiam, jak wytrzymywała tę moją nieobecność i brak informacji, bo przecież nie było telefonów komórkowych i nie kontaktowałyśmy się przez długie tygodnie. Od czasu do czasu dostawała kartki z różnych krańców świata. To był dla niej jedyny sygnał, że jestem cała.

Dzięki współpracy z Almaturem zwiedziłam pół świata. To były wyjazdy w formie trampingu, na przykład do krajów azjatyckich, gdzie odpowiadałam niemal za wszystko. Nie było przecież telefonów komórkowych, internetu i zamawiania noclegów on-line, tylko po przyjeździe do danego kraju wszystko załatwiało się samemu na miejscu. Jako pilot takiej grupy, organizowałam noclegi, jedzenie, przewodników, zwiedzanie, odpowiadałam za kontakty z miejscowymi, trzymałam gotówkę wszystkich uczestników. To były zupełnie inne czasy i inne wycieczki niż te z dzisiejszymi biurami podróży.

Ruiny miasta Majów w Palenque w 1986 roku

- Skąd właściwie wzięło się takie zainteresowanie podróżami? Jak to się stało, że 20-letnia studentka chemii nagle lata na drugą półkulę, do egzotycznych krajów, gdy w latach osiemdziesiątych większość Polaków nie opuszczała kraju, a najdalej to jechało się nad węgierski Balaton lub do Złotych Piasków nad Morze Czarne?

- Od dzieciństwa należałam do organizacji harcerskich i turystycznych, więc wycieczki i biwaki miałam we krwi. A pasję do podróżowania rozbudziły we mnie książki Alfreda Szklarskiego. Chciałam być jak Tomek Wilmowski w „Krainie kangurów”, „Na tropach Yeti” czy „Wśród łowców głów”. Wszystkie części przeczytałam od deski do deski i po kilka razy. Zawsze marzyłam, żeby przeżyć chociaż jedną z takich przygód, jakie miał Tomek. Nie wiem, czy młodzież dzisiaj zna te historie, ale dla mojego pokolenia to były książki kultowe, dzięki którym przenosiliśmy się na drugi koniec świata.

W zostaniu przewodnikiem pomogło mi też to, że biegle władałam językiem angielskim i rosyjskim. Nigdy nie należałam do partii czy jakiejś studenckiej organizacji politycznej. To wcale nie było potrzebne, żeby podróżować. Byłam ciekawa świata, myślę, że odważna, taka trochę "do przodu" i takie cechy charakteru pomagały w tej pracy. Sama opracowywałam trasy wycieczek, które później biuro dawało do sprzedaży. Swoją dobrą pracą i zaangażowaniem można było dużo osiągnąć, i mnie się to udało.

Podczas safari w Kenii w 2011 roku

- Pamięta pani swój pierwszy daleki wyjazd? Wspominała, że z Almaturem jeździła głównie do krajów azjatyckich. To był wtedy inny świat.

- Żeby móc wyjechać z Almaturem za granicę, trzeba było wyrobić swoje kilometry w Polsce. Opiekowałam się więc wycieczkami zagranicznymi, które przyjeżdżały do naszego kraju. I jak się wypracowało odpowiednią liczbę punktów, to można było lecieć.

Na początku jeździłam do Azji, głównie Tajlandia i Chiny. Pierwszy raz byłam w Chinach w 1982 roku i najbardziej utkwiło mi w pamięci, że wszyscy ludzie byli poubierani w takie same brązowe mundurki. Tam na ulicach nie było żadnych kolorów. Nasza grupa, gdziekolwiek się pojawiła, była dla nich wielką atrakcją, bo byliśmy kolorowi. Wszędzie robiono nam zdjęcia.

Pamiętam, odwiedziliśmy wtedy Szanghaj. Brzydka, brudna miejscowość z małymi domkami. Wszędzie biegały szczury. Gdy po latach odwiedziłam to miasto, to go nie poznałam. W krótkim czasie zmieniło się całkowicie, praktycznie zbudowano je od nowa. Podobnie jak Pekin, który przez te kilkadziesiąt lat przeszedł olbrzymią metamorfozę. Aż trudno to opisać, jak zmieniły się tam miasta.

Będąc w Chinach, musiałam nauczyć się podstaw języka, bo wtedy nikt tam nie mówił po angielsku i żeby cokolwiek się dowiedzieć i załatwić, trzeba było znać kilka zwrotów. Grupy, z którymi jeździłam, liczyły od 13 do 16 osób, a wyprawa trwała minimum miesiąc, a czasem nawet dwa. Bilety lotnicze kupowało się w Polsce przez biuro podróży, ale już na miejscu wszystko trzeba było samemu organizować. Miałam więc pieniądze zebrane od wszystkich, które trzymałam cały czas przy sobie, ukryte w specjalnej saszetce, żeby mnie nikt nie okradł. To było dwa, trzy tysiące dolarów. Ogromna suma jak na tamte czasy. I za to opłacałam noclegi, przejazdy pociągami lub autobusami, jedzenie i przewodników.

Jadąc do danego kraju, musiałam uczyć się jego historii, kultury i tradycji. Tłumaczyłam angielskie przewodniki, aby móc opowiadać turystom o odwiedzanych miejscach czy zabytkach. Napisałam nawet przewodnik po Mongolii dla naszych pilotów wycieczek z Almaturu, gdyż nie mieliśmy żadnych informatorów o tym kraju. Jeden uczył się od drugiego, a po powrocie do kraju przekazywaliśmy sobie informacje, gdzie jechać, co zwiedzać, gdzie się zatrzymać, z kim skontaktować.

W czasie, gdy pracowałam dla Almaturu, to biuro miało pozwolenie, jako jedyne, na organizowanie rejsów turystycznych po Morzu Czarnym. I podczas nich też byłam przewodnikiem. Najpierw jechaliśmy zawsze do Odessy, tam wchodziło się na statek i ruszało w podróż. Nocą płynęliśmy, a w dzień zawijaliśmy do portów i zwiedzało się dane miejsce. To było inne doświadczenie niż wyprawy trampingowe, ale równie ciekawe i miło je wspominam.

Ja miałam to szczęście, że gdzie nie pojechałam, to miałam zawsze świetną grupę. Spotykałam fajnych ludzi, z którymi się dobrze współpracowało i podróżowało. Pamiętam, gdy pozwolenia na każdy wyjazd za granicę dla Almaturu wydawał pan Zbigniew Wróbel. A po latach spotkaliśmy się w relacjach biznesowych, gdy ja pracowałam już w Zakładach Azotowych Kędzierzyn, a on był prezesem koncernu Orlen.

Salar de Uyuni w Boliwii położone na wysokości 3653 metrów. Największe solnisko na świecie o powierzchni 10 km kw. to pozostałość po wyschniętym słonym jeziorze. 2015 rok

- Jako studentka, przez kilka lat pracowała pani dla Almaturu. A później nie chciała się temu poświęcić i zostać zawodową podróżniczką, jak choćby Elżbieta Dzikowska?

- Już po studiach, gdy byłam jeszcze w Krakowie zakontraktowana jako pilot wycieczek zagranicznych, organizowałam swój ostatni, jak się później okazało, wyjazd w tej roli. Byłam w czwartym/piątym miesiącu ciąży, więc mogę powiedzieć, że podróżowałam z córką. Chyba jej się to spodobało, bo kontynuuje, wraz z młodszą siostrą, moją pasję.

Tak, przez pewien czas myślałam o takim życiu podróżnika, ale po urodzeniu dziecka zupełnie inaczej zaczęłam patrzeć na świat. Beztroskę zastąpiła odpowiedzialność. Nie wyobrażałam sobie zostawić córkę i wyjechać na dwa, trzy miesiące i nie wiedzieć, co się z nią dzieje.

- Ale miłość do podróżowania nie minęła. Robi to pani regularnie, choć już nie tak, jak w czasach studenckich.

- Tak, każdego roku bierzemy trzy tygodnie urlopu i lecimy w świat. Wszystko planujemy dużo szybciej, rezerwację samolotu robimy pół roku wcześniej, bo można dużo zaoszczędzić, a wiadomo, że to właśnie przeloty są najdroższe. Po wybraniu miejsca, które chcemy odwiedzić, mój mąż przygotowuje cały plan podróży. Jest naszym logistykiem. Wyznacza trasę, noclegi, miejsca do zwiedzenia. Każdy dzień mamy rozpisany, niemal co do godziny. I od lat ten system działa. Wszystko nam się udaje zrealizować. Tylko raz, gdy byliśmy w Kolumbii i wybraliśmy się do amazońskiej dżungli, gdzie nie mieliśmy dostępu do internetu, to po powrocie do tak zwanej cywilizacji okazało się, że w związku z pandemią wprowadzono obostrzenia. Musieliśmy zrezygnować z części planu, żeby wrócić do Polski, bo inaczej zostalibyśmy tam uziemieni.

Mamy zaliczone 63 procent krajów na świecie. Gdy dzieci były małe, to głównie jeździliśmy po Polsce i czasem po Europie. Kiedy córki dorosły i same zaczęły podróżować, to wraz z mężem wybieramy się w dalsze zakątki świata. Czasem kłócimy się, oczywiście w cudzysłowie, gdzie się wybrać. Ja wolę, gdy coś się dzieje. On woli historię i zabytki. Ale jakoś to godzimy. W tym roku odwiedziliśmy Japonię i Korę, więc historii było więcej. Mam nadzieję, że w przyszłym będzie trochę adrenalinki gdzieś tam na łonie natury.

Machu Picchu to najlepiej zachowane miasto Inków. Położone jest na wysokości 1999–2400 metrów w peruwiańskich Andach. 2015 rok

- Każda wyprawa to na pewno mnóstwo przeżyć i przygód. Czy był taki wyjazd, który szczególnie utkwił pani w pamięci?

- Oj, tych wspomnień jest mnóstwo. Przyznam się, że trochę nieprofesjonalnie zachowałam się na wyspie Komodo, gdy obserwowaliśmy warany. Jeden osobnik pobiegł w pewnym kierunku, a my ruszyliśmy za nim. Te zwierzęta mają bardzo dobrze rozwinięty zmysł węchu i prawdopodobnie wyczuł jakąś padlinę albo że inny jaszczur coś upolował. Nie pomyśleliśmy, że ten potężny gad może nas zwęszyć, poczuć się zagrożony i zaatakować. A konsekwencje mogłyby być tragiczne, bo warany mają potężne szczęki i ostre zęby.

Niebezpieczną sytuację mieliśmy też w Kostaryce. Szliśmy przez dżunglę, a mój mąż robił zdjęcia. I później, jak je wywołał, to zobaczyliśmy, że na jednym stałam obok długiego i grubego węża. Wyraźnie błyskały jego duże oczy i gdy to zobaczyłam, to aż mnie zmroziło. Tam, w dżungli, nie byłam niczego świadoma, tak dobrze zamaskowany był ten wąż.

Inną przygodę miałam w lasach deszczowych na Borneo. Wysforowałem się przed grupę i nagle zza drzewa wyszedł orangutan i stanął metr przede mną oko w oku. Jadł banana i patrzył się na mnie. Stanęłam jak wryta. Bardziej zafascynowana niż przestraszona. W pewnym momencie słyszę za sobą przewodnika, który mówił, żebym powolutku się wycofała. Te małpy nie są agresywne, ale byłam blisko i mógł mnie po przyjacielsku szturchnąć, a to ogromna siła i nie wiadomo, jak by się dla mnie skończyło. Na szczęście ja odeszłam, on dokończył jeść banana i wrócił na drzewo.

Pamiętam też, gdy byliśmy w środkowej Australii, a temperatura wynosiła 47 stopni Celsjusza, i tam w tym upale byłam ubrana od stóp do głowy, gdyż trzeba było zasłaniać całe ciało, bo obsiadały nas niewielkie owady. Mąż ma zdjęcie, gdy jego czerwona bluzka jest cała czarna od tych robaczków.

Lata temu z grupą studentów byłam w Gwatemali. Pewnego razu płynęliśmy niewielkim stateczkiem po rzece. I nagle zatrzymuje nas wojsko do kontroli. Sprawdzili paszporty i puścili w dalszą drogę. Długo nie minęło, a tu kolejna kontrola, ale tym razem przez jakichś partyzantów. Obejrzeli nas i wypuścili. Dopiero później dowiedziałam się, że mieliśmy dużo szczęścia, bo mogli nas porwać dla okupu. Tam przez cały czas trwała wojna domowa. Nie było bezpiecznie, ale jako młodzi, beztroscy ludzie zupełnie inaczej podchodziliśmy do tego.

Przez te lata podróżowania na pewno zmieniło się bardzo dużo w krajach, w których byłam. Wspomnę Meksyk, gdy jako studentka z grupą osób wyruszyliśmy do kompleksu Palenque w stanie Chiapas. Wynajęliśmy przewodnika z jeepem, który i tak nie mógł dojechać na miejsce, więc przez trzy dni szliśmy przez dżunglę i wycinaliśmy sobie drogę w gąszczu maczetami. Dotarliśmy do ruin miasta Majów, którego budowle w wielu miejscach były całkowicie porośnięte roślinnością. Mogliśmy zajrzeć w każdy zakamarek. To była prawdziwa przygoda. Po latach zabrałam córki, żeby im pokazać Meksyk. No i przed wyjazdem do Palenque mówię im, żeby zabrały odpowiedni sprzęt, ubrały dobre buty, bo ciężka przeprawa będzie. A tu okazało się, że na miejsce jest dojazd asfaltową drogą. Większość ruin jest zamknięta, bo ustanowiono park narodowy, a turyści mogą odwiedzić tylko muzeum. Wtedy moje dziewczyny powiedziały, że matki nie będą słuchać, bo one mogły w sandałkach pójść.

Z każdej wyprawy mamy wspaniałe zdjęcia. Mąż kocha fotografować. Gdy lecimy samolotem, to ja w bagażu podręcznym mam najpotrzebniejsze rzeczy, a on kilka kilogramów sprzętu fotograficznego. Na każdym wyjeździe robi ze 3-4 tysiące zdjęć, a później je długo selekcjonuje i przygotowuje fotoksiążkę. Mamy ich już całą półkę. To są rewelacyjne pamiątki, do których z przyjemnością wracamy.

North Base Camp w Tybecie na wysokości 5250 metrów. W tle Mount Everest. 2016 rok

- Niektórzy podróżują dla historii, zabytków, pięknych krajobrazów. Inni chcą poznawać ludzi, nawiązywać nowe znajomości, poznawać kulturę i tradycje krajów, w których przebywają. A to wiąże się też z miejscowym jedzeniem. W tym obszarze ma też pani jakieś ciekawe doświadczenia?

- Doskonale pamiętam sytuację sprzed ponad 30 lat, gdy z kilkoma osobami, jako ich przewodnik, byłam w Mandżurii i zostaliśmy przez miejscowych zaproszeni na kolację. Siadamy przy stole i podają nam jakieś owady, nieduże, trochę podobne do szarańczy, ale miały takie strasznie długie czułki, na jakieś 30 centymetrów. Podali to żywe na talerzu i zalali chyba jakimś alkoholem, żeby przestało się ruszać. I ja, jako przewodnik, musiałam to zjeść pierwsza. A jak wiadomo, zgodnie z tradycją nie można odmówić gospodarzom, więc zjadłam. Gdy to połykałam, czułam, że owad się jeszcze rusza, a te jego długie „wąsy” wystają mi jeszcze z ust. Szybko zapiłam to czymś mocniejszym, żeby zabić smak. Ale na samo wspomnienie do dziś mnie łaskocze w gardle. W wielu azjatyckich krajach konsumowanie owadów jest na porządku dziennym. Dla tubylców to smaczne i pożywne jedzenie i gdy cię częstują, to nie wypada odmówić, bo mogą poczuć się urażeni.

Innym razem zostałam poczęstowana takimi grubymi dżdżownicami, obtoczonymi w jakiejś przyprawie. No i też zjadłam, a co miałam zrobić. Widziałam kątem oka, jak się wszyscy cieszą, gdy wkładałam je do ust.

Ciekawym doświadczeniem kulinarnym był też kurczak w sosie czekoladowym, jakim poczęstowano mnie w Meksyku. Był dobry. Kupiłam ten sos czekoladowy i już w domu próbowałam odtworzyć to danie, ale w ogóle nie smakowało. Po prostu to, co jest bardzo dobre w danym kraju, niekoniecznie smakuje później u nas. Wystarczy skosztować sushi kupione na targu w Japonii ze świeżo złowionej ryby i miejscowego ryżu. To jest zupełnie inny smak niż sushi podawane w naszych restauracjach.

Plan filmowy Hobbiton to wielka atrakcja turystyczna w Nowej Zelandii. Rok 2019

- Podobno Polacy żyją w najdalszych zakątkach i można ich spotkać niemal we wszystkich krajach. Jak jesteśmy odbierani na świecie?

- To prawda, Polacy docierają wszędzie. Podam przykład. To było ze 30 lat temu, niewielka miejscowość na prowincji Meksyku. Podchodzi do nas człowiek, przysłuchuje się i pyta: „Polaco?”. My odpowiadamy, że tak. On wtedy z uśmiechem: „krem Nivea, krem Nivea”. Więc musieli tam być przed nami rodacy, którzy obdarowali go albo sprzedali mu krem.

Zabawna historia była też w Indonezji. Chcieliśmy bardzo wcześnie rano wejść na jeden z wulkanów. Zatrzymaliśmy się na nocleg w hotelu, który był najbliżej tego miejsca. Meldujemy się na recepcji i mówimy, że przyjechaliśmy z Polski. A pan mówi, że on zna dwóch Polaków i ma z nimi zrobione zdjęcie. Pokazał nam, a tu szok, bo to były moje córki, które odwiedziły ten hotel dwa lata wcześniej. Kompletne zaskoczenie, bo nie wiedziałam, że akurat były w tym miejscu. Świat jest mały.

Na szczycie lodowca w Nowej Zelandii. 2019 rok

- Jest kraj albo miejsce, o którym pani marzy, aby je zobaczyć?

- Tak, to Papua-Nowa Gwinea, ale tu właśnie toczymy spór z mężem. Żartujemy, że chyba boi się łowców głów, a ja właśnie chciałabym zobaczyć te tereny. Marzę też o wyprawie w dorzecze Orinoko, gdzie można spotkać czerwone piranie. Może jeszcze się uda tam polecieć.

- Co na koniec pani powie osobom, które też chciałyby zacząć podróżować, ale nie mogą przełamać swoich obaw? Nie każdy może być przecież jak Tomek na Czarnym Lądzie.

- Zawsze zachęcam znajomych, aby spróbowali dokądś wyjechać. Nie bójmy się tego. Nie każdy musi od razu sam organizować sobie wyprawy, choć to wychodzi taniej, ale może skorzystać z biur podróży albo wykwalifikowanych przewodników, którzy mają oferty dla mniejszych grup. Nie trzeba znać od razu perfekcyjnie języka. Wystarczy nauczyć się podstaw albo mieć telefon z tłumaczem, i to w zupełności wystarcza do nawiązania kontaktu. A jak to nie pomoże, to zawsze zostaje nam komunikacja na gesty. To działa!

Miałam kolegę, który nie potrafił się długo zdecydować. W końcu namówiłam go, żeby w dwójkę z żoną pojechali do Tajlandii, nic im się nie stanie i będzie fajnie. Takiego bakcyla złapali, że dziś nie wyobrażają sobie życia bez podróżowania. Najtrudniejszy jest pierwszy krok, a później już chcemy tylko więcej.

Podróżowanie jest fajne. Podróżowanie daje radość. Podróżowanie poszerza horyzonty. Ja to uwielbiam. Spełniam swoje marzenia z dzieciństwa, żeby zwiedzać świat, i polecam to każdemu.

Pod górą Fudżi, najwyższym szczytem i świętym miejscem Japonii. 2024 rok

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Marta, Aleksander 03.01.2025 13:49
Pani prezydent może sklep, żłobek, przedszkole na Kuźniczkach. To małe wioski mają wszystko, a Kuźniczki nic. A nie tylko lans.

Mirka 02.01.2025 12:38
Pani prezydent może sklep, żłobek, przedszkole na Kuźniczkach. To małe wioski mają wszystko, a Kuźniczki nic. A nie tylko lans.

Monika 03.01.2025 14:06
To prawda Kuźniczki traktowane są od macochy. Żadnych inwestycji, sklepu itp.

Czytelnik 02.01.2025 12:33
Pomijając, że to prezydent miasta, wywiad ciekawy i chętnie czytany, skoro ma ponad 10 tysięcy odsłon

prawda 02.01.2025 11:13
Pani prezydent może sklep, żłobek, przedszkole na Kuźniczkach. To małe wioski mają wszystko, a Kuźniczki nic.

mac 02.01.2025 12:42
Zastanowiłeś/aś się, czy taki żłobek, przedszkole ekonomicznie się obroni? Na wiosce mieszkańcy mają mniejszy wybór. W mieście są większe i często rodzice dla wygody odstawiają dzieci w drodze do pracy. Wybuduje się potem będzie zamykane bo chętnych nie ma.

Żenada 03.01.2025 13:48
A Cisowa, Azoty, czy Blachownia to takie duże osiedla? Zastanów się co piszesz.

Mirka 03.01.2025 13:50
Kuźniczki to nie wieś, ale osiedle.

Mirka 03.01.2025 14:08
Obroni się, bo coraz więcej ludzi się buduje.

Marta, Aleksander 03.01.2025 14:07
Kuźniczki to nie wieś, ale osiedle.

Erasmus 01.01.2025 21:10
Ja wiem ze za granicą Polki są bardziej otwarte

Cała Prawda 01.01.2025 16:34
Celeberetka znów w obiektywie.... Zmęczyła się lansem w urzędzie, przecinaniem wstęg, wznoszeniem toastów i znów na urlopie.... I tak co parę miesięcy.... Czy ktoś zarządza tak na prawdę upadłym miastem KK ?

Tony Halik, byłem wszedzie 01.01.2025 16:13
Mamy to gdzieś, tu w smogu nam lepiej niż w dżungli albo moczu pikczu

Mrija 01.01.2025 15:22
Czy można też napisać gdzie jeździ na wczasy każdy kierownik?

Szkoda słów 01.01.2025 13:59
Jak mnom to wstrzonstło.

Alina 01.01.2025 13:03
Myślę, że pojawi się książka Pani Prezydent. Ten tekst wygląda jak fragment powieści podróżniczej.

Ja 01.01.2025 10:24
Pani prezydent nasze miasto możliwości to od tygodnia lodowisko, niech pani coś z tym zrobi bo takimi artykułami to się pani pogrążą

Pracownik UM 01.01.2025 10:08
....żenujące... Ona sobie podróżuje, a jej pracownicy za najniższą wiążą koniec z końcem...

też pracownik 01.01.2025 10:19
Zazdrość to taka wrodzona w polskość przywara ;-)

petent 01.01.2025 12:57
Szczerze, to strzał w stopę.

ola 01.01.2025 19:47
raczej zawiść niż zazdrość wyziera z tych komentarzy. A ilu osobom chciało się porządnie nauczyć języka i pracować na studiach? Lepiej było imprezować,a teraz narzekać

X 02.01.2025 12:26
Racja, a te zawistne komentarze to i tak zawsze piszą te same osoby. Smutne, że mogą zaistnieć tylko anonimowo w internecie.

Cała Prawda 02.01.2025 16:59
Kolejny klakier pani Nowosielskiej. I to zaistniał nie anonimowo podpisując się X...... Galopująca bezczelność...

Cała Prawda 02.01.2025 23:52
Oooooo ta co zna języki i po studiach tylko kiepski fachowiec... Bo to nie chodzi bździągwo o jakiegoś tam magistra ledwie zdanego tylko umiejętność rozpychania się i bycia bezczelnym... Bo to jest polityka gdzie liczy się egoizm, pazerność, bezkompromisowość... Także przestań bredzić te głodne kawałki dla idiotów.

Cała Prawda 01.01.2025 16:40
Za najniższą ? Tam nawet sprzątaczki mają więcej niż najniższa... Po za tym ile godzin pracujecie ? Bo na pewno nie 8 gdyż często kombinujecie wcześniejsze wyjścia na rzekomą inspekcje.... Połowę z was trzeba by było zwolnić bo jesteście zbędni. Tylko generujecie olbrzymie koszta, sztuczne koszta gdyż jest sztuczne zatrudnienie.

Bożka 01.01.2025 03:10
A czy będą jakieś zdjęcia z wesela Stacha?

Katolik 01.01.2025 02:17
No tak miasto możliwości żenada

Janusz 31.12.2024 23:34
Bardzo się cieszymy że panią prezydent stać z naszych podatków i coraz wyższych opłat nakładanych na mieszkańców na zwiedzanie świata,wspaniały tekst i dziękujemy za porady jak podróżować za nieswoje!

Ostatnie komentarze
Autor komentarza: albertTreść komentarza: Pomimo zakończenia robót 20 grudnia oświetlenie ulicy nie działa do dziś.Data dodania komentarza: 3.01.2025, 17:21Źródło komentarza: Noworoczny prezent dla mieszkańców: ulica Tadeusza Jasińskiego gotowa!Autor komentarza: IrekTreść komentarza: Idioty sobie trasę wymyślili niszcząc wszystko po drodze i wycinając drzewa. Ciekawe po co jeszcze przez Żernice jadą zamiast autostradą i prosto na 78 do Rybnika. Ale kogo to obchodzi jak to bezmózgowieData dodania komentarza: 3.01.2025, 17:17Źródło komentarza: Urządzenia dla Elektrowni Rybnik są już w Porcie Azoty Kędzierzyn. ZDJĘCIAAutor komentarza: GraziaTreść komentarza: Co będzie jak odetną, zakręca Polsce kurki z gazem. Tak zrobiła Ukraina Słowacji. Eko oszołomy co wtedy zrobicie, będziecie siedzieć przy świeczkach. Rządamy zapewnienia bezpieczeństwa energetycznego Polsce. Nie zapewnią tego ani wiatraki, ani fotowoltaika. Nasi sąsiedzi budują nowe elektrownie węglowe, a nasza uśmiechnięta koalicja każe je likwidować na polecenie Unii. StopData dodania komentarza: 3.01.2025, 16:16Źródło komentarza: Urządzenia dla Elektrowni Rybnik są już w Porcie Azoty Kędzierzyn. ZDJĘCIAAutor komentarza: Mocny kandydatTreść komentarza: Mieszkaniec Kędzierzyna-Koźla ukradł alkohol za blisko 1500 złotych. Tłumaczył, że to na Sylwestra.Data dodania komentarza: 3.01.2025, 15:56Źródło komentarza: Rusza konkurs "Kozły Biznesu". Zgłoś kandydata do 17 stycznia!Autor komentarza: Cała PrawdaTreść komentarza: Jaki tu biznes jest ? Chyba tylko p. Nowosielskiej....Data dodania komentarza: 3.01.2025, 15:12Źródło komentarza: Rusza konkurs "Kozły Biznesu". Zgłoś kandydata do 17 stycznia!Autor komentarza: GerhardTreść komentarza: Janusze i Ryśki byznesu znów sobie powręczają nagrody...Data dodania komentarza: 3.01.2025, 14:35Źródło komentarza: Rusza konkurs "Kozły Biznesu". Zgłoś kandydata do 17 stycznia!
Reklama
zachmurzenie duże

Temperatura: 1°C Miasto: Kędzierzyn-Koźle

Ciśnienie: 1012 hPa
Wiatr: 22 km/h

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama Moja Gazetka - strona główna