Część produkcyjna przedsiębiorstwa mieściła się w budynku przy ulicy Złotniczej 5, tuż przy kozielskim rynku. Firma wytwarzała nieprzemakalne okrycia wierzchnie, a mówiąc prościej - była to przeważnie odzież sportowa, która w tamtych czasach sprzedawała się doskonale. Data wpisu do rejestru przez Sąd Rejonowy (Gospodarczy) w Opolu i zarazem rozpoczęcia działalności firmy to 16 lutego 1981 r. Wbrew pozorom, w czasach PRL-u na krajowym rynku funkcjonowało trochę przedsiębiorstw polonijnych. Były to przeważnie firmy tworzone we współpracy między polskimi podmiotami a partnerami zagranicznymi, co miało ułatwić pozyskanie kapitału i zachodnich technologii. Produkcja odzieży, w tym ubrań sportowych, była dość powszechna w latach 80., gdyż w tamtym czasie przemysł tekstylny odgrywał istotną rolę w gospodarce i z pewnością nie można było narzekać na brak klienteli.
Ponieważ w tamtym czasie media lokalne (poza prasą zakładową) praktycznie w Kędzierzynie-Koźlu nie istniały, więc trudno znaleźć informacje o tym zakładzie. Na szczęście w nasze ręce wpadł niezwykle interesujący amerykański Raport o Europie Wschodniej, podejmujący - oględnie mówiąc - tematykę gospodarczą. Został opracowany przez służby informacyjne Departamentu Handlu Stanów Zjednoczonych. Dokument pochodzi z 25 sierpnia 1983 r, czyli liczy przeszło 41 lat.
Gromadzone w tych raportach opracowania zawierały przede wszystkim zagraniczne informacje pochodzące z różnych gazet, periodyków i książek, a nawet agencji informacyjnych. Znajdujące się tam przedruki z prasy w krajach bloku komunistycznego pochodziły m.in. z Albanii, Bułgarii, Czechosłowacji, Węgier, Polski, Rumunii i Jugosławii. Ponieważ były to na ogół materiały obcojęzyczne, zatem Amerykanie musieli je przepisywać i tłumaczyć na język angielski, zaznaczając przy tym, że treść tych publikacji w żaden sposób nie odzwierciedla zasad, poglądów i postaw rządu USA.
Wpadka spekulanta
Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że na stronie 89 wspomnianego raportu można znaleźć przetłumaczony na język angielski artykuł Konrada Krzyżanowskiego z 6 marca 1983 roku pt. „Choć wokół nas szaleje burza”, nawiązujący do działających w naszym kraju firm polonijnych, czyli założonych w Polsce przez zachodnich inwestorów polskiego pochodzenia.
W tym akurat przypadku autor skupił się właśnie na kędzierzyńsko-kozielskiej firmie Mellowhide-Intersport. Na jej ślad trafił zupełnie przypadkowo, podczas wizyty na pchlim targu w Katowicach, gdzie był świadkiem pewnego, dość powszechnego w tamtych czasach, zjawiska. Dziennikarz zauważył, jak funkcjonariusz Milicji Obywatelskiej przyłapał na gorącym uczynku spekulanta, który po cenach „do negocjacji” sprzedawał wiatrówki obcego - jak mniemał - pochodzenia. Kurtki rzeczywiście były ładne, w kolorze białym, pikowane, lekkie jak piórko, a na lewym rękawie widniała etykieta „Mellowhide”. Milicjanta zaintrygowały co najmniej dwa podejrzane fakty: a mianowicie cena wiatrówki (7500 tys. zł za sztukę) i nadzwyczaj pokaźna liczba kurtek wystających z pojemnej torby handlowca.
Kapral Dragomir W. z Milicji Obywatelskie zwierzył się później dziennikarzowi, że towary oferowane na pchlim targu często pochodzą z kradzieży. Milicjant podejrzewał, że być może złodzieje włamali się do pociągu wiozącego zagraniczne towary i teraz sprzedają je na katowickim targowisku. Redaktor Konrad Krzyżanowski przyznał w przetłumaczonym na język angielski tekście, że zawodowy instynkt kaprala częściowo go nie zawiódł. Te ładne marynarki sprzedawane po cenach czarnorynkowych były bowiem o połowę tańsze w porównaniu z tymi, które sprowadzane były do Polski z zagranicy. Wywodziły się bowiem z polonijnej firmy Mellowhide-Intersport w Kędzierzynie-Koźlu, a kupiec z katowickiego targowiska nabył je całkiem legalnie (miał dowód sprzedaży pochodzący z Domu Towarowego DSH w Opolu) po 3500 zł za sztukę. Rano przywiózł cały transport do Katowic i sprzedawał kurtki po „okazyjnej cenie” w wysokości 7500 zł za sztukę. Udało mu się sprzedać siedem, a kolejnych osiem kurtek wciąż znajdowało się w jego torbie.
Kozielski trop
Dziennikarz nie próbował nawet ustalić, czy spekulant poniósł jakąś karę, czy niesprzedany towar został mu skonfiskowany, a kolegium nałożyło na niego mandat. Tym razem redaktora znacznie bardziej zaintrygowała firma Mellowhide-Intersport. W taki właśnie niekonwencjonalny sposób trafił na jej trop i z jej powodu postanowił odwiedzić ówczesny Kędzierzyn-Koźle. Po dotarciu do naszego miasta redaktor trafił na kozielski rynek i zaczął wypytywać przechodniów, gdzie mieści się siedziba firmy Mellowhide-Intersport.
"Wzruszali ramionami. Nie słyszeli o niej. Po długich wędrówkach dotarłem jednak do celu" - pisał w artykule Konrad Krzyżanowski. Dziennikarz nie krył zaskoczenia, że nawet w Koźlu tak niewiele osób słyszało wówczas o tym przedsiębiorstwie.
„Jego administracja (biura) znajdowały się w budynku otoczonym ogrodem. Nad wejściem znajdowała się mało estetyczna tablica z nazwą firmy” - zauważył redaktor.
Jak udało nam się ustalić, był to najprawdopodobniej widoczny na poniższym zdjęciu dom znajdujący się na końcu kozielskiej ulicy Balwirczaka.
„Zaszczyt gospodarza sprawuje prawnik Jan Lityński: jest uprzejmy, ale nie chce nawet rozważać udzielenia wywiadu prasowego” - relacjonował Konrad Krzyżanowski.
Przedstawiciel firmy obawiał się, że artykuł może się później stać źródłem niepotrzebnych ataków, insynuacji, a przedsiębiorcy chcą tu jedynie spokojnie pracować. Kolejne minuty upływały na wymianie uprzejmości, aż wreszcie prawnik zapytał dziennikarza co go ostatecznie interesuje?
„Wszystko, co jest związane z działalnością przedsiębiorstwa. Kto jest jego właścicielem, jaki jest zakres jego działalności, jaka jest wielkość produkcji i jakie są jego zyski” - odpowiedział redaktor.
„Zaczniemy od właściciela. Czy nazwisko Miksa coś Panu mówi? Latał w 315. Dywizjonie i był dowódcą 317. Dywizjonu. W książkach, które napisał Bohdan Arct pt. „Messerschmitty w słońcu” oraz „Zwichnięte skrzydła” można znaleźć więcej szczegółów na ten temat. Dywizjony te specjalizowały się w atakach na hitlerowską Wunderwaffe, czyli cudowną broń w postaci rakiet V-l i V-2. Pan Miksa jest właścicielem firmy, natomiast ja jestem jej dyrektorem. To uwaga marginalna, bo nasza firma nie jest spółką akcyjną, a przedsiębiorstwo należy do pana Miksy” - wyjaśniał w rozmowie z dziennikarzem mecenas Lityński.
Redaktor szybko podłapał ten wątek i zapytał swojego rozmówcę, jakie były motywy jego pracodawcy, że zdecydował się zainwestować swoje pieniądze w Polsce i założyć tu firmę Mellowhide-Intersport.
„Po pierwsze, jako Polak, chce pomóc krajowi rozwiązać część jego problemów gospodarczych. To z kolei wiąże się ze szczerą chęcią utrzymania bliskich i częstych kontaktów z krajem ojczystym” - wyjaśnił dyrektor Lityński. Jednocześnie dał do zrozumienia, że pan Miksa oczekuje też osiągnięcia określonych zysków ze swojej działalności, gdyż jest biznesmenem, a nie przedstawicielem instytucji charytatywnej.
Jak to się zaczęło?
W trakcie wywiadu dyrektor Lityński zdradził swojemu rozmówcy, że firma powstała wiosną 1981 roku, po uzyskaniu zgody na prowadzenie działalności produkcyjnej i handlowej wydanej przez stosowne organy. Ujawnił, że firma zajmuje się produkcją m.in. towarów z tworzyw sztucznych (w tym tkanin powlekanych), dzianiny (swetrów), damskich i męskich płaszczy i kurtek, rękawiczek, bielizny oraz różnego rodzaju odzieży sportowej i turystycznej.
„To my zaopatrzyliśmy zawodników m.in. w stroje sportowe na Mundial '82” - przyznał z dumą dyrektor kędzierzyńsko-kozielskiej firmy Mellowhide-Intersport.
Warto przy okazji przypomnieć, że w 1982 r. podczas mistrzostw świata w Hiszpanii biało-czerwoni zajęli trzecie miejsce, choć złoto było na wyciągnięcie ręki. Nie sposób nie chylić czoła przed członkami srebrnej reprezentacji z 1982 r. (wtedy za trzecie miejsce na mundialu przyznawano srebrne medale - red.), tym bardziej że osiągnięcie sprzed ponad 42 lat było ostatnim medalowym sukcesem polskich piłkarzy na MŚ.
Trenerem naszych zawodników był wtedy niezapomniany Antoni Piechniczek, który powołał do reprezentacji na Mundial '82 takich zawodników, jak: Józef Młynarczyk - Stefan Majewski, Władysław Żmuda, Paweł Janas, Jan Jałocha - Grzegorz Lato, Zbigniew Boniek, Waldemar Matysik, Andrzej Buncol, Andrzej Iwan, Włodzimierz Smolarek. Grali także: Marek Dziuba, Janusz Kupcewicz, Włodzimierz Ciołek, Marek Kusto, Andrzej Szarmach, Andrzej Pałasz, Roman Wójcicki. W kadrze byli również: Tadeusz Dolny, Piotr Skrobowski, Jacek Kazimierski, Piotr Mowlik.
Gwoli ścisłości polscy piłkarze zdobyli jeszcze później srebrny medal, ale były to igrzyska olimpijskie w Barcelonie (w 1992 roku).
Powróćmy jednak do samego wywiadu. Jan Lityński wyjaśnił, że kozielski zakład zatrudniał wtedy blisko 80 osób, w tym także studentów i wykonawców prac chałupniczych. Firma zatrudniała głównie kobiety. Zazwyczaj były to osoby, które nie posiadały przeszkolenia zawodowego. Tylko nieliczni pracownicy byli absolwentami kierunków zawodowych. Ponadto przedsiębiorstwo zatrudniało 14 studentek.
„Nie sądzę, że gdzie indziej zarabialiby 20 000 zł miesięcznie” - tłumaczył dyrektor firmy. Jak podkreślał, ich zarobki są współmierne do pracy, którą wykonują. System wynagrodzeń był tak skonstruowany, że stawkę godzinową łączono chociażby z liczbą uszytych kurtek, gdyż jedna krawcowa potrzebuje godziny na wykonanie danej czynności, a innej osobie zajmuje to więcej czasu.
Sekret całkiem dobrych zarobków i zysków w tej firmie tkwił w dobrej organizacji pracy, stosowaniu najnowocześniejszych projektów mody i wysokiej jakości produktu końcowego. Firma mogła sobie pozwolić na stosowanie systemu nagród i świadczeń finansowych oraz przekazywanie niemałych darowizn na cele społeczne. Na przykład w pierwszej połowie 1982 roku przekazała na cele społeczne 2,5 mln zł. W 1983 roku ten wkład miał być jeszcze wyższy.
Człowiek instytucja
„Osobiście łączę funkcje: dyrektora, radcy prawnego, kierownika kadr oraz, w miarę potrzeb, kierowcy oraz dostawcy” - wyliczał Jan Lityński. Umiejętne zarządzanie przedsiębiorstwem doprowadziło do niebywałej wręcz sytuacji, w której tylko pięć osób (licząc z dyrektorem Lityńskim) nie było bezpośrednio zaangażowanych w produkcję! Jednak problemów nie brakowało. Dyrektor Lityński przyznał, że firma jest bardzo potrzebna rynkowi, a jej produkty cieszą się ogromnym zainteresowaniem kupujących. W związku z tym zakład chciałby kupować więcej surowca do produkcji, i to właśnie stanowiło jego piętę achillesową.
O dziwo, w tamtym czasie firmie Mellowhide-Intersport nie wolno było eksportować swoich produktów i tym samym nie miała ona obcych walut tak potrzebnych do importowania surowców z zagranicy. Dziennikarz był najwyraźniej zaskoczony tą informacją, sugerując, że przecież jednym z powodów, dla których polonijne firmy, takie jak Mellowhide-Intersport, istnieją na polskim rynku, jest zaspokojenie nie tylko popytu krajowego, ale i rozwój eksportu.
Dyrektor Lityński szybko wyprowadził go z błędu. „Powtarzam, nie wolno nam eksportować naszych produktów. Decyzja władz jest jasna i jednoznaczna. Prawo zabrania wprowadzania do obrotu towarów przeznaczonych na eksport przez pierwsze 2 lata od dnia udzielenia zezwolenia na działalność produkcyjno-handlową” - tłumaczył Jan Lityński. Zapewne wynikało to z faktu, że ówczesne władze priorytetowo traktowały zaspokojenie potrzeb rynku wewnętrznego.
Dyrektor Lityński podchodził do tego z pewnym zrozumieniem, jednak przekonywał dziennikarza, że bez zapewnienia dostaw surowców trudno myśleć o rozwoju produkcji w kędzierzyńsko-kozielskiej firmie. Tymczasem na import surowców nie mogli wtedy liczyć, bo na razie nie zarabiali na eksporcie swoich produktów i byli odcięci od dopływu dewiz (potocznie ich mianem w czasach PRL-u określano waluty obce). Tymczasem na rynku wewnętrznym przedsiębiorstwa polonijne niejednokrotnie musiały zmagać się z różnymi zakazami i ograniczeniami w dostępie do surowców. Zwłaszcza ze strony zakładów handlu hurtowego, i to nawet jeśli odbiorca zgodzi się na uiszczenie tzw. opłaty dewizowej.
Wsparcie z Lublińca
Istniały jednak godne pochwały wyjątki. Przykładem dobrej współpracy był Zakład Lentex w Lublińcu, który zgodził się sprzedać firmie Mellowhide-Intersport 30 000 metrów bieżących tzw. polaru ocieplającego, jeśli kędzierzyńsko-kozielska firma zapłaci dodatkowo 1650 dolarów amerykańskich. „Zrobiliśmy tak i wygląda na to, że jedna i druga strona jest zadowolona. Niestety, nie wszyscy chcą tak postępować” - ubolewał dyrektor Lityński.
Około 85 procent produktów wytwarzanych przez Mellowhide-Intersport docierało wtedy do konsumentów za pośrednictwem sieci sklepów państwowych i spółdzielczych. Przedsiębiorstwo z Kędzierzyna-Koźla prowadziło także własny sklep firmowy w Opolu. Największym popytem cieszyły się wówczas kurtki ocieplane w modnych fasonach, kurtki narciarskie, kombinezony i odzież sportowa.
„W zeszłym roku nasze obroty sięgnęły 100 milionów złotych. Myślę, że w tym roku nie będzie gorzej” - zapewniał dyrektor, przypominając, że zgodnie z obowiązującymi przepisami, właściciel nie mógł w dowolny sposób zagospodarowywać swoich zysków. Mógł je natomiast zainwestować w rozbudowę przedsiębiorstwa.
"Niedawno kupiliśmy kilka starych nieruchomości za 10 milionów złotych. Po generalnym remoncie i przeróbkach będziemy je użytkować jako siedzibę nowego działu produkcyjnego" - wyjaśnił Jan Lityński.
Kluczowy budynek znajdował się w opłakanym stanie technicznym i był położony w samym centrum Koźla. Łatwo się domyślić, że chodziło o starą kamienicę położoną przy ulicy Złotniczej 5. Dyrektor zapewnił swojego rozmówcę, że zakupiony obiekt zostanie kompleksowo wyremontowany i odzyska swój dawny blask, przyczyniając się do poprawy estetyki tej części miasta.
Dziennikarz postanowił drążyć temat, pytając, co jeszcze właściciel może zrobić ze środkami zarobionymi w naszym kraju. W odpowiedzi usłyszał, że może m.in. przeznaczyć 10 proc. swojego zysku netto na zakup dewiz w Narodowym Banku Polskim. W tamtym czasie kondycja finansowa Mellowhide-Intersport była niezwykle stabilna. Przedsiębiorstwo nie musiało się więc obawiać bankructwa, chociaż dyrektor firmy nie wykluczał, że mogą pojawić się nieprzewidziane trudności, nie licząc tych wcześniej poruszanych w rozmowie, jak chociażby problemy z brakiem surowców.
Dziennikarz zasugerował, że potencjalny problem może stanowić chociażby konkurencja ze strony podmiotów państwowych i spółdzielczych, jak również ewentualne nasycenie rynku towarami wytwarzanymi przez Mellowhide-Intersport. Jednak dyrektor Lityński najwyraźniej nie traktował tych ostrzeżeń zbyt poważnie, gdyż na rynku wewnętrznym nie dostrzegał żadnej konkurencji, która mogłaby zagrozić pozycji kędzierzyńsko-kozielskiego przedsiębiorstwa.
„Powiedziałeś: konkurencja. Przepraszam, ale jaka konkurencja i z jakiej strony może nam zagrozić? Niech najpierw zaistnieje taka sytuacja, a potem zastanowimy się, czy zawiesić produkcję czy też zaangażować się w wojnę cenową” - przekonywał, nieco zaskoczony tym pytaniem, dyrektor kozielskiego zakładu. Dziennikarz zauważył, że Jan Lityński sprawiał wrażenie osoby pewnej siebie i spokojnej o przyszłość firmy. Podawał jednak argumenty, z którymi trudno było polemizować. Wskazywał na atuty swojego przedsiębiorstwa, które pochwalić się mogło wysoką jakością wytwarzanych produktów, elastycznością i właściwą reakcją na wahania rynkowe, odpowiednim wykorzystaniem surowców i innych materiałów oraz brakiem przerośniętej administracji.
„Wiemy, co robić, żeby uniknąć bankructwa. Należy również pamiętać, że gdy upłynie okres zakazu eksportu, będziemy mogli wykorzystać nasze kontakty i sprzedawać produkty za granicą, gdzie panuje wprawdzie spowolnienie gospodarcze, ale ono przeminie. Posiadamy pozwolenie na przyjęcie do pracy do 250 osób. Na razie nie wykorzystujemy tego limitu, ale w przyszłości nie wykluczamy tej opcji” - dodał dyrektor Lityński.
W skali kraju
O firmie „Mellowhide-Intersport” wspomina też zdawkowo w swoim artykule Jacek Balcewicz, redaktor "Gazety Krakowskiej" (wydanie z 15 sierpnia 1984 roku). W tekście pt. „O firmach polonijnych bez emocji. Pchła na tle czapki?”, poinformował, że w 1983 roku wszystkie firmy polonijne, których było dokładnie 491, zatrudniały w skali całego kraju niespełna 30 tys. osób. Do 20 maja 1984 roku wydano łącznie 602 zezwolenia na utworzenie zagranicznych przedsiębiorstw drobnej wytwórczości (odmawiając jednocześnie wydania pozwolenia 301 wnioskodawcom). W tym samym czasie z urzędu cofnięto zezwolenia 13 firmom, likwidując tym samym ich istnienie na terenie Polski, zaś 6 ograniczono zakres działalności. Jednocześnie - do końca 1983 roku - 49 przedsiębiorstw samorzutnie zrezygnowało z prowadzenia działalności w Polsce lub ją ograniczyło.
„Obraz nie byłby pełny, gdybym nie napisał, ile w firmach polonijnych się zarabia. O szczegółowe dane niezmiernie trudno. Urzędy statystyczne póki co jeszcze ich nie publikują. W materiałach przygotowanych przez Ministerstwo Finansów znalazłem dwa przykłady firm: PP2 „Velcori” od 12 480 zł do 65 000 zł miesięcznie i PPZ „Mellowhide-Intersport” od 13 500 zł do 54 000 zł. W tym ostatnim przedsiębiorstwie dyrektor otrzymywał dodatkowo 20-tysięczny ryczałt za dojazdy do pracy własnym samochodem. Poza tym koszty delegacji służbowych na terenie kraju rozliczane są nie według obowiązujących w jednostkach gospodarki uspołecznionej diet (obecnie 180 zł za dobę), ale według faktycznie poniesionych wydatków na konsumpcję. Podobnie na wyższym poziomie - niż niezmieniana od dłuższego czasu stawka 6,50 zł za kilometr - rozliczane są ryczałty za przejazdy samochodami prywatnymi” - napisał Jacek Balcewicz.
Z przekazanych przez niego informacji wynikało, że wśród dominujących branż, w których działały w naszym kraju firmy polonijne, był wtedy: przemysł odzieżowy - 157 firm, chemia - 103, przemysł drzewny - 62, skórzany - 60, włókienniczy - 40, metalowy - 39, precyzyjny - 33, spożywczy - 29 oraz usługi remontowo-budowlane - 44 firmy.
W 1983 roku wartość sprzedaży produkcji i usług przedsiębiorstw polonijnych zamknęła się kwotą 44 mld 466 mln zł, czyli niespełna ćwierć procent tego, co w tym zakresie zarobiła cała gospodarka krajowa. Wartość eksportu tego sektora wyniosła 13 mln 887 tys. dolarów, zaś importu 19 mln 474 tys. dolarów - co daje w pierwszym wypadku niewiele więcej niż ćwierć procent, zaś w drugim przypadku nieco mniej niż pół procent obrotów polskiego handlu zagranicznego.
Kozielska firma przetrwała na rynku kilkanaście lat. Z powodzeniem oparła się transformacji systemowej w Polsce z przełomu lat 80. i 90. Prowadziła działalność jeszcze w drugiej połowie lat 90.
W pochodzącym z 26 lutego 1997 roku wydaniu kędzierzyńsko-kozielskiego tygodnika „Jest Nasza Gazeta” można jeszcze znaleźć ogłoszenie o pracy, w którym Mellowhide-Intersport poszukuje głównej księgowej ze znajomością księgowości w firmach prywatnych. Była to praca jednozmianowa na czas określony z wynagrodzeniem sięgającym 900 zł. Sytuacji zakładu nie poprawiła wielka powódź z lipca 1997 roku, która bardzo zubożyła zarówno mieszkańców, jak i firmy działające w tej części miasta, choć sam zakład przy ulicy Złotniczej nie został wtedy zalany.
Swoje zrobiła też rosnąca konkurencja na rynku (głównie ze strony krajów azjatyckich). Ich tanie produkty coraz bardziej zalewały polski rynek, znacząco osłabiając pozycję rodzimych zakładów przemysłu lekkiego. Produkcja tkanin, dzianin, odzieży, obuwia oraz galanterii skórzanej i tekstylnej stawała się coraz mniej opłacalna i wiele zakładów nie sprostało tej konkurencji. Niestety, w tym gronie pod koniec lat 90. znalazł się też Mellowhide-Intersport.
Kluczowy problem dla przyszłości zakładu stanowiły jednak pogłębiające się problemy zdrowotne sędziwego właściciela kozielskiej firmy. Zmarł w Londynie 20 sierpnia 1999 r. w wieku 83 lat po długotrwałej chorobie. Ale do tego wątku powrócimy jeszcze w dalszej części artykułu.
Bohater wojenny
Powróćmy jeszcze do tajemniczego właściciela kozielskiej firmy Mellowhide-Intersport, o którym w pierwszej części artykułu wspomniał dyrektor Lityński. Na poświęconej lotnikom stronie Battle of Britain Monument można przeczytać, że Włodzimierz Miksa urodził się 26 września 1915 roku w Łodzi. Kształcił się w Warszawie, a w 1936 roku wstąpił do Polskich Sił Powietrznych, uczęszczając do Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych, a następnie został wybrany do szkolenia na pilota myśliwca.
W czerwcu 1939 został przydzielony do 114. Dywizjonu Myśliwskiego, obsługującego samoloty PZL P11c. Brał udział w akcji przez całą kampanię wrześniową 1939 roku, a 6 września strącił dwa samoloty Heinkel He 111, a także uczestniczył w zniszczeniu kolejnego oraz uszkodzeniu jednego. Heinkel He 111 był podstawowym średnim bombowcem niemieckiej Luftwaffe wykorzystywanym w początkowej fazie II wojny światowej. Natomiast 11 września, na kilka dni przed upadkiem Warszawy, otrzymał od dowódcy Sił Powietrznych RP polecenie wykonania ostatniego lotu rozpoznawczego, który dostarczył kluczowych dowodów do podjęcia decyzji o ewakuacji Polskich Sił Powietrznych do Rumunii i ostatecznie do Francji.
Włodzimierz Miksa został wysłany do szkoły latania w Lyon-Bron, aby szkolić się na MS406. Latał na nim w walce, gdy rozpoczął się niemiecki atak. Po upadku Francji przedostał się do Anglii, gdzie dotarł 16 lipca 1940 r. Tam 25 września został oddelegowany do 5. OTU Aston Down, a następnie 23 października dołączył do Dywizjonu 303 w Leconfield, służąc w nim przez ostatni miesiąc bitwy o Anglię. Miksa przez kolegów ze szwadronu był nazywany „Włodkiem”. Przeniósł się do 315. Polskiego Dywizjonu Myśliwskiego w Acklington w momencie jego formowania 21 stycznia 1941. Zniszczył Me109, prawdopodobnie zniszczył inny i uszkodził trzeci 21 października. Został odznaczony Krzyżem Walecznych (20 stycznia 1942 r.), a 20 czerwca 1942 r. mianowany dowódcą lotu.
Po przejściu do 61. OTU Rednal 14 października 1943 roku dołączył do 302. Dywizjonu w Northolt, co nastąpiło 18 października. 1 stycznia 1944 roku otrzymał dowództwo 317. Dywizjonu, również w Northolt. Natomiast 25 sierpnia został oddelegowany do obowiązków łącznikowych w Dowództwie 12. Grupy.
Włodzimierz Miksa, odznaczony 7 września 1944 r. Orderem Wojennym Virtuti Militari (5. klasy), przeszedł do obowiązków dowództwa myśliwskiego w zakresie obowiązków operacyjnych 15 maja 1945 r. Natomiast 26 maja 1945 r. został odznaczony Krzyżem Wybitnej Służby Lotniczej DFC (Distinguished Flying Cross). Było to brytyjskie odznaczenie wojskowe przyznawane lotnikom Royal Air Force oraz żołnierzom pozostałych rodzajów sił zbrojnych, a także państw sojuszniczych. Odszedł ze służby w Polskich Siłach Powietrznych w lutym 1946 roku.
Małpa kapitana Miksy
Na stronie www.polishairforce.pl poświęconej Polskim Siłom Powietrznym w II wojnie światowej jest też bardzo ciekawe nawiązanie do Włodzimierza Miksy w kontekście należącej do niego… małpki.
Otóż chyba każde wojsko na świecie pod swoje opiekuńcze skrzydła przygarnia mniej lub więcej różnego rodzaju zwierząt, które z czasem stają się ulubieńcami całej jednostki, towarzyszami doli i niedoli, słowem - maskotkami. Najsłynniejszą taką maskotką Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie w latach II wojny światowej był niewątpliwie niedźwiedź Wojtek. Choć polscy lotnicy nie dochowali się równie wyjątkowego zwierzęcia, to niewątpliwie warto przy tej okazji przypomnieć historię pewnej małpki, która przez kilka miesięcy towarzyszyła naszym żołnierzom w zimnej, deszczowej Anglii. Jedynym źródłem wiedzy o tym zwierzęciu są wspomnienia lotników.
Tajemnicza małpa w polskim lotnictwie po raz pierwszy pojawiła się w I Skrzydle Myśliwskim na podlondyńskiej stacji RAF Northolt latem lub jesienią 1942 r. Z tego okresu pochodzą pierwsze wzmianki na jej temat. Jej właścicielem był właśnie kpt. Włodzimierz Miksa. Niezależnie od tego, jak znalazła się w Northolt, małpa nie bała się ludzi i większości, którzy mieli z nią do czynienia, dokuczała i dała się zapamiętać z jak najgorszej strony. Franciszek Kornicki, porucznik i dowódca eskadry A 315. Dywizjonu w powojennych wspomnieniach pisał:
„Włodek Miksa miał małą małpkę, która mieszkała w jego pokoju i terroryzowała każdego, kto wchodził. Od czasu do czasu uciekała, siejąc popłoch i spustoszenie w kasynie. W końcu musiała zniknąć, bo personel kasyna nie mógł już tego znieść”.
Pilot Edward Jaworski wspominał z kolei inne jej wybryki - zarówno względem lotników, jak i wobec innych zwierząt. W swoich książkowych wspomnieniach Jaworski pisał też o drugiej małpie, jaka miała się pojawić na lotnisku.
„Pewnego razu dowódca Eskadry B 315. Dywizjonu, kpt. Włodzimierz Miksa, dostał w podarunku od znajomego marynarza małą małpkę. Podpatrywała wszystkich i wszystko. Ze starym ordynansem robiła porządki, przy czym on jej rzucał piłkę tenisową, a ona ją przynosiła, aby rzucił ją ponownie. Powygniatała wszystkie tuby pasty do zębów i częściowo je zjadła. Siadając na szafie, z jakąkolwiek zdobytą książką, udawała, że ją czyta z zainteresowaniem, a każdą kartkę po przeczytaniu odrywała i rzucała na ziemię. Nie znosiła mężczyzn z wąsami" - wspominał Edward Jaworski.
Powojenne losy
Włodzimierz Miksa osiadł na stałe w Anglii i w 1945 roku ożenił się z Angelą Pilkington (najmłodszą córką Geoffery'ego Pilkingtona, ówczesnego prezesa huty szkła Pilkington Brothers). Ich nazwisko po mężu brzmiało Pilkington-Miksa i mieli pięciu synów.
Odrzucając możliwość pozostania w powojennym RAF-ie, zajął się tkaninami powlekanymi PCV i założył firmę zatrudniającą głównie innych Polaków na uchodźstwie. Choć sprzedał swoje udziały w 1985 roku, nadal angażował się w różne przedsięwzięcia biznesowe praktycznie aż do śmierci. Jednym z tych przedsięwzięć była właśnie firma Mellowhide-Intersport w Kędzierzynie-Koźlu.
Jego małżeństwo z Angelą rozpadło się w 1970 roku, a dwa lata później ożenił się z Anną Krawczyk (mieli syna i córkę). Pozostawał bardzo aktywny, regularnie grając w tenisa na poziomie klubowym, aż do czasu wystąpienia poważniejszych problemów ze zdrowiem. Zmarł w Londynie 20 sierpnia 1999 r. w wieku 83 lat po długotrwałej chorobie. Pozostawił pierwszą i drugą żonę oraz siedmioro dzieci.
Warto przy tej okazji poświęcić kilka słów pierwszemu związkowi Włodzimierza Miksy. Jego żona pochodziła bowiem z jednej z najbogatszych brytyjskich rodzin. Wszak jej ojciec był prezesem firmy Pilkington Brothers - światowego potentata w produkcji szkła.
Ta założona w 1826 roku - jako St Helens Crown Glass Company - firma była systematycznie rozwijana, stając się największym pracodawcą w St Helens, gdzie pierwotnie miała swoją siedzibę. W 1845 r., po zakończeniu współpracy z rodziną Greenall, zmieniono nazwę na Pilkington Brothers. W 1903 r. stała się jedynym brytyjskim producentem szkła płaskiego.
Natomiast po I wojnie światowej firma Pilkington była jednym z zaledwie dwóch dużych producentów szkła, którzy pozostali w Wielkiej Brytanii (drugim był Chance Brothers). Firma stopniowo zwiększała swoje udziały w Chance i całkowicie przejęła konkurencję w 1951 roku. W 1970 roku Pilkington został wprowadzony jako spółka publiczna na Londyńską Giełdę Papierów Wartościowych.
Przez długie lata była niezależną spółką notowaną na londyńskiej giełdzie i wchodziła w skład indeksu FTSE 100. Pod koniec 2005 r. spółka Pilkington otrzymała ofertę przejęcia od większej japońskiej firmy Nippon Sheet Glass (NSG). Fuzję sfinalizowano w czerwcu 2006 r., po tym jak Komisja Europejska oświadczyła, że nie będzie się sprzeciwiać przejęciu. W momencie połączenia firmy Pilkington i NSG były odpowiednio drugim i trzecim co do wielkości producentem szkła na świecie. Firma z siedzibą w Lathom w hrabstwie Lancashire w Anglii działa z powodzeniem do dziś. Obejmuje kilka podmiotów prawnych w Wielkiej Brytanii i wciąż jest spółką zależną japońskiej firmy NSG.
Obecnie pozostaje tylko żal, że cała ta niezwykła historia związana z dawnym właścicielem Mellowhide-Intersport, jak i pamięć o samej firmie, ogranicza się jedynie do nieprzyjemnych obrazków z ulicy Złotniczej, gdzie opuszczona siedziba zakładu straszy wyglądem. A przecież jeszcze w latach 80. i 90. XX wieku dało się tam wyczuć choć niewielki powiew Zachodu.
Napisz komentarz
Komentarze