Pan Stanisław z łezką w oku wspomina ojcowskie opowiadania, zwłaszcza w długie zimowe wieczory, gdy przychodził do ich domu ktoś z rodziny lub sąsiadów i znajomych.
- Były to czasy, gdy nie mieliśmy jeszcze prądu, ani radia, ani telewizora, nie wspominając o internecie. Dla młodych czytelników takie sytuacje wydają się dziś nieco dziwaczne, a może nawet zabawne. Kilkadziesiąt lat temu nieodległe jeszcze wtedy czasy wojny i okupacji tkwiły w pamięci ludzi w sposób natrętny i bolesny i dlatego chcieli często te emocje przekazać innym. Bardzo lubiłem te opowiadania ojca i te wieczory pełne ekscytacji, a czasem nawet strachu i lęku - podkreśla Stanisław Urbanik. Jego ojciec, po wielu przejściach w okresie II wojny światowej, trafił pod koniec 1945 roku do Koźla. Dziś pan Stanisław poszukuje śladów jego pobytu w naszym mieście, ale o tym w dalszej części artykułu.
Jeniecka niewola
Franciszek Urbanik dostał się do niewoli 12 września 1939 roku, walcząc pod Borownicą niedaleko Birczy. Był żołnierzem 17. Pułku Piechoty im. Ziemi Rzeszowskiej w Armii „Karpaty”. Pułk stacjonował w Rzeszowie, a został utworzony w 1918 roku. Pod Borownicą zginął dowódca pułku, płk Beniamin Kotarba, kiedy usiłował wyprowadzić żołnierzy z okrążenia przez przeważające kilkukrotnie wojska niemieckie II Dywizji Górskiej. Polacy nie mieli najmniejszych szans, żeby wydostać się z tego okrążenia. 17. Pułk Piechoty został rozbity i przestał istnieć.
- Tato, będąc jeńcem, został wraz z kolegami przetransportowany do stalagu XVIIA koło Wiednia. Otrzymał numer jeniecki 1597. Początek wojny, więc liczba identyfikacyjna jest niska. O tym właśnie stalagu powstał amerykański film pod tytułem „Stalag XVII”. Pamiętam, że oglądałem kiedyś z ojcem zdjęcia z obrony Westerplatte i na jednej fotografii byli pokazani polscy żołnierze po kapitulacji jako jeńcy bez żołnierskich pasów. Przy tej fotografii dłużej się zatrzymał i zaczął mówić, że pojmanie go po przegranej bitwie to był najgorszy moment w jego dotychczasowym życiu i doskonale rozumiał tych żołnierzy z Westerplatte. Bo wszystko nagle runęło - wspomina pan Stanisław. - Teraz rozumiem ojca, dlaczego moment pojmania przez Niemców był dla niego i innych żołnierzy tak przerażający. W tej nowej sytuacji nie działa już adrenalina wywołana walką. Adrenalina, która pozwala nie myśleć o zagrożeniu życia. Jest tylko racjonalna kalkulacja i ocena nowej rzeczywistości. Pojawiają się myśli: rozstrzelają mnie zaraz czy będą szukać wyrafinowanej sytuacji, aby dać upust nienawiści i pogardy? Przewaga zwycięzcy nad jeńcem jest tak olbrzymia, że temu drugiemu trudno jest pokonać stan beznadziejności. Niepewność każdej chwili i następnego dnia odbiera chęć do życia i nadzieję na przyszłość. Można jedynie marzyć o czymś, co jest nieosiągalne.
Alzacka epopeja
Pan Franciszek był jeńcem w kilku stalagach, zanim trafił do Ursprung, ostatniego lagru nr 491 w Alzacji, która w 1940 roku została włączona do III Rzeszy i tym samym traktowana jako terytorium niemieckie. Dlatego Alzatczyków, którzy czuli się Francuzami, wcielano siłą do Wehrmachtu.
W stalagach Franciszek Urbanik cierpiał głód, musiał się mierzyć z chorobami i zimnem. Prawdziwą zmorą dla jeńców były insekty. Jeńców żywiono breją przygotowaną z obierków ziemniaczanych, czasem chlebem. Pan Franciszek wraz z kolegami doświadczyli wiele upokarzających sytuacji, jak stanie nago na apelu w czasie mrozu, mając na sobie jedynie koce.
Warunki bytowe w Ursprung były o wiele lepsze, mimo codziennej, trwającej wiele godzin, ciężkiej pracy przy wyrębie okolicznych lasów. A to głównie dzięki pomocy miejscowej ludności, która przynosiła do obozu żywność, tytoń, z którego robiono papierosy, a także informacje o sytuacji na frontach. Te informacje mieszkańcy pozyskiwali z nasłuchu radiowego z Wielkiej Brytanii.
Lagier 491 w Ursprung był w ewidencji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie, dlatego jeńcy otrzymywali stamtąd paczki żywnościowe. Stanowiły one olbrzymie wsparcie.
Oprócz wspomnianych warunków bytowych, niezmiernie ważne były stosunki pomiędzy Polakami a miejscową ludnością w Ursprung. Wytworzyły się więzi przyjaźni, co najlepiej obrazuje wypowiedź Marie Baumann, z którą wiele lat po wojnie, podczas pobytu w alzackim Fréland, spotkał się syn pana Franciszka.
„Najczęściej w niedzielę piekłam jakiś placek i wspólnie z koleżankami, które też brały ze sobą inne produkty żywnościowe oraz wyproszone w sklepie drobiazgi, szłyśmy z tym do obozu” - wspominała w 2019 roku, mająca 92 lata, Marie Baumann.
Panie nie miały łatwego zadania, ponieważ miejscowości Fréland i Ursprung łączy, licząca kilka kilometrów, droga, biegnąca stromymi zboczami.
- Kolejnym świadkiem tych wydarzeń była 94-letnia Suzane Herque, której wspomnień też słuchałem w miejscowości Fréland. Wymieniała nawet imiona jeńców, które zapamiętała. Szczególnie pamięta i wspomina niejakiego Bolka, w którym była młodzieńczo zakochana. Często wymykała się z domu, by spędzić z nim trochę czasu przy obozowym ogrodzeniu. Pamięta nawet, że na jego urodziny upiekła mu tort. Bardzo żałowała, że ten kontakt się urwał po wyzwoleniu. Pamięta jeszcze zwrot, którego się nauczyła od Polaków: przynieś wino. Wina alzackie są znane na świecie z dobrej jakości, a winnice tworzą, przynajmniej teraz, niezapomniane, przepiękne pejzaże na stokach górskich łagodnie opadających ku dolinom - zachwyca się alzackimi krajobrazami pan Stanisław.
Tęsknili za domem
Okazuje się, że więzi między Polakami a ludnością cywilną zaczęły się tworzyć już od przyjazdu jeńców do Ursprung. Ulokowano ich w budynku nieczynnej szkoły; w oknach nie było jeszcze krat.
- Do ich zamontowania zaangażowano miejscowego ślusarza lub kowala - fachowca, który znał się na tym. W pewnym momencie zawołał ojca i po niemiecku powiedział mu, że zostawia w kracie jednego okna niezabezpieczone nity mocujące pręty pionowe krat. Od wewnątrz ten szczegół nie był widoczny, bo nity były w odpowiednim miejscu, ale od zewnątrz nie miały zabezpieczenia i z łatwością można było je wyjąć. Francuz ten powiedział ojcu, że być może przyjdzie taki czas i może im to się przydać. Nie wiem, czy to była indywidualna inicjatywa tego człowieka, czy zaplanowana i przemyślana akcja lokalnej organizacji francuskiego ruchu oporu. Teren obozu był ogrodzony drutem kolczastym. Budynek był oczywiście zamykany. Wyobrażam sobie atmosferę życia obozowego. Codzienna ciężka praca od świtu do nocy, i to jeszcze dla wroga. I ciągłe pytanie: jak długo to jeszcze potrwa i jaki będzie koniec tej udręki? - relacjonuje opowiadania ojca pan Stanisław.
Najgorsze dla jeńców były dni świąteczne, kiedy myśli biegły do rodzinnych domów i świątecznej atmosfery sprzed wojny.
Takie emocje najlepiej oddaje epizod, który wydarzył się w Wigilię. Po zakończonej w lesie pracy polscy jeńcy postanowili stworzyć namiastkę świątecznej atmosfery. Udekorowali prowizorycznie jedną z leśnych choinek, zapalili kilka świeczek, zaczęli śpiewać polskie kolędy i składać sobie życzenia.
- Wkrótce wszyscy się popłakali w czasie. W dodatku chwila nieuwagi i choinka doszczętnie się spaliła. Tak zakończyła się uroczystość wigilijna. Ze złamanymi sercami wrócili z lasu do obozu. Jeńcom zezwolono kilka razy uczestniczyć we mszy świętej w kościele we Fréland. To małe miasteczko, które znajdowało się kilka kilometrów od Ursprung, położone w uroczej górskiej dolinie. Proboszczem w parafii był ksiądz Raymond Voegeli. Pewnego razu, na osobności, powiedział ojcu, że przyjdzie czas, że otrzyma list. Po przeczytaniu ma go zniszczyć i wykonać polecenie. Coś wisiało w powietrzu - przytacza słowa swego ojca nasz rozmówca.
Wielka ucieczka
Ten czas nadszedł w nocy z 26 na 27 sierpnia 1944 roku. Wieczorem posłaniec od proboszcza przyniósł list, w którym znalazło się tylko jedno zdanie: „Dziś w nocy uciekajcie drogą w dół”.
- Wszyscy byli zaskoczeni i zdezorientowani. Jak uciec, dokąd uciekać, gdzie się ukryć? To były pytania, na które nie znali jeszcze odpowiedzi. Wśród jeńców zapanowała konsternacja i podekscytowanie. W pewnym momencie ojciec przypomniał sobie, że w okiennej kracie są poluzowane nity. Można je wyjąć i wymknąć się - kontynuuje Stanisław Urbanik.
Kiedy znaleźli się na drodze obok obozowego budynku, czekał tam już na nich przewodnik, który zaprowadził ich do kryjówki.
- Miejscem ukrycia była jama wydrążona przez wodę w starej nieczynnej kopalni. W czasie pobytu we Fréland widziałem to miejsce. Określenie "jama" jest najwłaściwsze - przyznaje pan Stanisław.
Po ucieczce jeńców w obozie pojawiło się Gestapo, aby podjąć poszukiwania zbiegów. Jakież było ich zaskoczenie, gdy zastali zamknięty budynek i nienaruszone kraty w oknach. Oficer dowodzący z wściekłością, bijąc pejczem po ścianach, uderzył przypadkowo w kratę, która wydała charakterystyczny brzęk nieumocowanych stabilnie prętów. Wtedy wyszło na jaw, w jaki sposób jeńcy uciekli.
- Niemcy szaleli, poszukując zbiegów. Najpierw wykorzystali psy tropiące. Te zdecydowanie przemierzyły drogę ucieczki, ale tylko do pewnego miejsca, potem gubiły trop i zawracały. Od tego miejsca właśnie do samego lochu droga ucieczki posypana została zmielonym pieprzem, dlatego psy zawracały. Sytuacja była dla Niemców upokarzająca. Cały lagier nr 491 wyparował, bez śladu - opowiada syn uciekiniera.
Sto dni w ukryciu
Poważnym wyzwaniem dla organizatorów ucieczki było nie tylko zapewnienie bezpieczeństwa polskim żołnierzom, ale również zdobycie dla nich żywności. Produkty żywnościowe były reglamentowane, na kartki. Ksiądz Raymond Voegeli w czasie kazań mówił do wiernych: „Wiecie, o co was proszę”. A oni wiedzieli, że chodzi o żywność dla jeńców. Przynosili, co kto miał, aby wyżywić uciekinierów. Posiłki dostarczano do lochu o godzinie 5 rano, a drugi o 22.00, by do minimum ograniczyć ryzyko ujawnienia miejsca pobytu jeńców. Poza tym z ukrycia potajemnie wynoszone były nieczystości, a miejsce ich likwidacji umiejętnie maskowano.
Trwało to sto dni, aż do wkroczenia na ten teren wojsk amerykańskich. W grudniu 1944 roku do Fréland zbliżały się wojska amerykańskie, przynosząc wolność Alzacji. Początkowo żołnierze amerykańscy zdziwieni byli obecnością polskich jeńców. Po sprowadzeniu tłumacza wszystko się wyjaśniło.
- Mając na względzie ich bezpieczeństwo, wojsko amerykańskie wycofało Polaków poza linię frontu. Amerykanie podjęli decyzję o zgrupowaniu wszystkich polskich jeńców przebywających w tamtejszych obozach. Następnie przewieziono ich do Marsylii i polskim przedwojennym transatlantykiem „Batory”, który w czasie wojny był przeznaczony na potrzeby wojska, polscy żołnierze zostali przetransportowani do Neapolu i wcieleni do II Korpusu Polskiego gen. Władysława Andersa. Do niego wcielono również mojego ojca, Franciszka Urbanika - dodaje pan Stanisław.
Na włoskiej ziemi
W tekście pt. „Repatriacja żołnierzy II Korpusu Polskiego z terenu Włoch i Wielkiej Brytanii do Polski po zakończeniu II wojny światowej” autorstwa Radosława Gila można przeczytać, że po 1945 roku do ojczyzny wróciło zaledwie 14 tys. andersowców, ponieważ komunistyczna taktyka terroru w Polsce sprawiła, że większość żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie postanowiła pozostać za granicą i ponieść ciężar wygnania.
„Dzień 8 maja 1945 roku, oznaczający koniec II wojny światowej w Europie dla wielu polskich żołnierzy walczących poza granicami kraju, stał się asumptem do odpowiedzi na pytanie: co dalej? Jak potoczą się ich losy? Jakie obrać rozwiązanie: wracać do kraju czy świadomie wybrać los emigranta? Najwcześniej przed tego typu dylematami stanęli żołnierze II Korpusu Polskiego, który w tym czasie znajdował się na terenie Włoch.
Takie zachowanie wydaje się uzasadnione, bowiem większość masy żołnierskiej stanowili byli więźniowie łagrów i całe pokolenia zesłańców, którzy po wielomiesięcznej gehennie na nieludzkiej ziemi (…) wstępując do wojska, mieli wrażenie, że doczekali wspaniałej chwili, uciekając z sowieckiego piekła.
Ich głównym celem od tej pory w całym trudzie wojennym stała się walka o to, aby Polska nie była tylko przedmiotem, ale i podmiotem w stosunkach na arenie międzynarodowej. Jednak ostatnia faza działań wojennych tego nie zapowiadała, jak i późniejsze spotkania Wielkiej Trójki, sygnalizujące gorzki smak zdrady sprzymierzonych” - czytamy w opracowaniu Radosława Gila.
Z różnych źródeł przekazu do oficerów Korpusu zaczęły napływać szczątkowe informacje o sytuacji w kraju. Radiostacja ”Wanda” i rozgłośnia BBC w Londynie przekazywały niekorzystne informacje. Wynikało z nich, że Polska nie będzie w pełni suwerennym krajem, a w dużej mierze zależnym od swojego wschodniego sąsiada, czyli Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.
Te pesymistyczne informacje dla wszystkich tych, którzy doświadczyli radzieckiego traktowania, były tragedią. Uważali, że nie mogą powrócić do kraju, bo nie o taki walczyli, przelewając swoją krew. Jednak pojawiły się i takie głosy, w których górę brały czysto ludzkie emocje i tęsknota za dawno niewidzianymi bliskimi, co przejawiało się w chęci powrotu, bez względu na panującą sytuację.
Rozdarte serca
Środowisko żołnierzy II Korpusu Polskiego było podzielone. Część chciała wrócić, inni nie. Byli też tzw. ”niezdecydowani”.
„Liczebność tego środowiska wynosiła około 10% stanu osobowego II Korpusu Polskiego. Niekorzystne rozwiązanie ustanowione na konferencji jałtańskiej oparcia wschodniej granicy o linię Curzona stworzyło nowy problem, który pozbawił duży odsetek żołnierzy Korpusu możliwości zamieszkania na terenie Polski. To właśnie na Kresach pozostawili oni swoje domy, gospodarstwa, a co najważniejsze - rodziny. Wszyscy czuli gorycz z tego powodu. We własnych odczuciach pozbawiono ich polskości, godząc się na to, aby potencjalnie stali się obywatelami państw satelickich ZSRR.
Wśród żołnierzy widoczne było również niezadowolenie z niedocenienia wkładu Polaków w akt pokonania III Rzeszy, a co za tym idzie - ich 5-letniego okresu zaciętych walk, męczeństwa i poświęceń. Wyrazem tego była parada w Londynie, gdzie reprezentowane były nawet takie narody, jak Brazylia, których udział w wojnie był tylko symboliczny. Ale zabrakło tam nas. Zabrakło miejsca dla żołnierzy walczących od pierwszego do ostatniego dnia wojny na wszystkich frontach - na lądzie, morzu i w powietrzu” - nadmienia w swej publikacji Radosław Gil, bazując na dokumentach archiwalnych i licznych opracowaniach historyczno-naukowych.
Dowództwo II Korpusu Polskiego miało kłopot, ponieważ część żołnierzy oceniała sprawę powrotu do kraju jako możliwą do zrealizowania w panujących realiach. Na takie rozwiązanie nie mógł się zgodzić legalny rząd RP rezydujący w Londynie. Głównym celem, jaki postawiono sobie, było uświadomienie żołnierzom, że emocje, czyli kierowanie się tęsknotą za krajem, chęcią połączenia z rodzinami, w podejmowaniu tak istotnych decyzji mogą przynieść negatywne skutki. Starano się żołnierzom chcącym powrócić do Polski uświadomić, że zapewnienia władzy ludowej, wobec której żywią wielkie nadzieje, okażą się nieprawdą.
U progu III WŚ?
„Najwcześniej chęć powrotu wyrazili mieszkańcy przedwojennych obszarów Polski centralnej i zachodniej. Warto zauważyć, że większość tych żołnierzy nigdy nie doświadczyła traktowania ze strony naszego wschodniego sąsiada, dlatego była bardziej podatna na agitację prowadzoną przez polskich komunistów” - zauważa autor publikacji, dodając, że inną widoczną prawidłowością wśród osób, które chciały wrócić do Polski, był fakt, że większość z nich stanowili żołnierze, którzy trafili do Korpusu z radzieckich łagrów lub uciekli z niemieckich oflagów.
Dysproporcja uwidacznia się w ogólnym zestawieniu liczbowym, gdzie w roku 1945 na zgłoszonych w szeregach Korpusu 14 200 żołnierzy 5500 osób wstąpiło do niego przed ukończeniem wojny z Niemcami. Z ogólnej sumy przybyłych przed kapitulacją niemiecką 3800 osób nie brało udziału w żadnych działaniach na froncie. Tylko 310 żołnierzy chcących wracać do Polski przeszło cały szlak bojowy: wyszli z ZSRR i dotarli do Włoch.
Aby zniechęcić żołnierzy do powrotu do kraju, mówiono o rychłym konflikcie zbrojnym, jaki miał wybuchnąć między ZSRR a Zachodem. Z racji, że II Korpus Polski miał w nim wziąć czynny udział, powiększono jego stan liczebny.
Dla tych, którzy jeszcze nie mieli do końca ukształtowanych poglądów, Władysław Anders zorganizował akcję propagandową zniechęcającą do brania udziału w akcji repatriacyjnej. Twierdził, że będzie wojna, i przygotowywał swój korpus do niej tak, że nawet nie myślano o szkoleniu do zawodów cywilnych.
Samo przekonanie dowództwa o tym, że konflikt jest nieunikniony, żołnierzom nie wystarczało, a postawa wyczekująca bez konkretnego programu działania wydawała się bezsensowna. Większość bowiem zdawała sobie sprawę, że w obecnych warunkach konflikt między sojusznikami Zachodu a ZSRR jest niemożliwy, choć dla niektórych polityków polskich w Londynie i we Włoszech - nadzwyczaj pożądany.
Zaczynali od Koźla
14 listopada 1945 roku Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej uzgodnił z państwami sojuszniczymi treść umowy dotyczącej powrotu do Polski byłych żołnierzy gen. Andersa z obozów Cervinara. Politycy sprecyzowali zasady i warunki repatriacji 14 tys. żołnierzy, którzy zadeklarowali chęć powrotu. Uzgodniono, że pierwszy transport koleją wyruszy 25 listopada, kolejne zaś co dwa dni.
Pierwszy transport liczył około 1000 mundurowych. Drogą lądową przez Austrię, Czechosłowację i brytyjską strefę okupacyjną dotarł 2 grudnia 1945 roku do Polski, do stacji kolejowej w Koźlu, będącej dla przybyłych żołnierzy niejako oknem na powojenną rzeczywistość.
„Większość żołnierzy tego transportu stanowiły osoby, które służyły w Wehrmachcie. We Włoszech zostali pożegnani przez pułkownika Kazimierza Sidora w obozie, a także ambasadora RP we Włoszech Stanisława Kota. Pociąg został zaopatrzony w eskortę w osobie oficera w stopniu kapitana i 10 żołnierzy innych stopni. Wagony zabezpieczono także przed zimnem. Żołnierze polscy zostali wyposażeni w broń, ale nie tą, którą walczyli, lecz karabin starego typu Mark I, oraz po 50 naboi na żołnierza. Każdy w przydziale miał zabezpieczony prowiant na pięć dni podróży, następnie w miejscowości Linz pozyskiwał kolejne zaopatrzenie na piętnaście dni, 21 papierosów, czekoladę, mydło oraz koc” - wylicza w swym opracowaniu Radosław Gil.
Z wykazu liczbowego dotyczącego żołnierzy przybyłych z Włoch od 2 do 26 grudnia 1945 r., a obejmującego łącznie 13 transportów, wynika, że ostatecznie w grudniowej akcji repatriacyjnej wojskowych II Korpusu Polskiego z Włoch do ojczyzny uczestniczyło 12 273 osób.
Naczelne Dowództwo Wojska Polskiego wydało 27 listopada 1945 r. rozkaz organizacyjny nr 0325/ogr. w sprawie zbiorowego powrotu do kraju żołnierzy z Zachodu. Dokument ten obarczał wiceministra obrony narodowej gen. Wsiewołda Strażewskiego odpowiedzialnością za przyjęcie żołnierzy z Włoch, ich skoszarowanie i przeprowadzenie formalności związanych z przyszłą służbą w Wojsku Polskim.
Ponadto do jego zadań należało zorganizowanie akcji powitalnej i przyjęcie każdego transportu. Dodatkowo, po zakwaterowaniu, emigranci mieli być poddani ścisłej ewidencji w celu załatwienia formalności związanych z przyszłą służbą wojskową lub ewentualną demobilizacją. Czas załatwiania wszystkich czynności administracyjnych dla jednego transportu wynosił 12-16 godzin. Organizacją wymaganej procedury miały zająć się specjalne komisje, wyznaczone przez szefa departamentu poboru i uzupełnień.
Żołnierzy gen. Andersa przybyłych do Polski miano zakwaterować w okręgach wojskowych nr 4 i 5, w koszarach w Koźlu, Cieszynie, Bielsku-Białej, Katowicach, Chorzowie i Międzylesiu. Każdy żołnierz miał otrzymać gratyfikację pieniężną w zależności od posiadanego stopnia: oficerowie 1 tys. zł, podoficerowie 750 zł, szeregowi 500 zł. Ponadto zobowiązano się do zaopatrzenia każdego w prowiant wystarczający do dwóch dni.
Centrum repatriacyjne
Wszyscy żołnierze z Włoch zostali skierowani do Państwowego Urzędu Repatriacyjnego w Koźlu, mieszczącego się przy ul. Kościelnej 8. Posiadał on m.in. referat transportowy, a także referat etapowy, dysponujący trzema punktami etapowymi, złożonymi z oficerów departamentu poboru i uzupełnień, głównego zarządu polityczno-wychowawczego, głównego zarządu informacji oraz departamentu personalnego. Do pomocy zostali przydzieleni oficerowie ze Sztabu Okręgu Wojskowego nr 4, natomiast dla zapewnienia bezpieczeństwa zakwaterowano 3. batalion 44. pułku piechoty 13. DP. Punkt Etapowy ”Zachód” wyznaczono do przyjmowania żołnierzy II Korpusu Polskiego.
Bezpośrednio za pracę punktu w Koźlu odpowiedzialny był ppłk Jan Janikowski z departamentu poboru i uzupełnień i mjr Bełczewski z głównego zarządu polityczno-wychowawczego, którzy przejęli to stanowisko wprost po Wsiewołdzie Strażewskim 15 grudnia 1945 r. Ponadto członkami kierownictwa punktu zostali: mjr Szymon Liba, mjr Alfons Bobkiewicz, kpt Jan Pieczyński i kpt Stanisław Walczak. Punkt był wyposażony w kilka oddzielnych drewnianych baraków, posiadających oświetlenie elektryczne i bieżącą wodę. Pomieszczenia ogrzewano. Na terenie punktu uruchomiono także łaźnie, pralnie i ambulatorium.
Każdy transport witany był przez przedstawicieli wojska oraz ludność cywilną. Po oficjalnym przyjęciu odczytywano Rozkaz Naczelnego Dowódcy nr 297 „Do żołnierzy polskich wracających z Włoch do Polski”, który ukazał się 29 listopada 1945 r.
W dokumencie tym czytamy: „Wojsko Polskie wraz z całym narodem wita Was serdecznie na wolnej ziemi ojczystej. Czekaliśmy na Wasz powrót od dawna, robiliśmy wszelkie możliwe starania, by ułatwić Wam ten powrót z bronią w ręku, w zwartym szyku, pod okrytymi chwałą sztandarami bojowymi, pod dowództwem narzuconym przez jedyną władzę Odrodzonej Rzeczypospolitej- Rząd Jedności Narodowej. (…) Was wysłano do kraju w taki sposób z takim zaopatrzeniem i ekwipunkiem, który nie jest na miarę Waszych trudów żołnierskich i krwi przelanej pod Tobrukiem i Monte Cassino. Ojczyzna jednak wynagrodzi Wam wasze trudy i znoje. (…) Już dziś część żołnierzy – bohaterów, którzy walczyli o Niepodległość, wrócą do fabryk i na rolę: mimo trudności państwo zapewnia zdemobilizowanym należytą opiekę. I Wam zapewnione zostaną te same prawa, co żołnierzom Odrodzonego Wojska Polskiego (…) ”.
„Przybyłych informowano także o porządku obowiązującym w punkcie. Przykładowo na stacji Międzylesie każdy żołnierz otrzymywał karabin odebrany mu przed wyjazdem. Powracający otrzymywali, przygotowany na stołach nakrytych białym obrusem, posiłek, który spożywali przy dźwiękach grającej orkiestry. Następnie żołnierzy gromadzono w świetlicy, gdzie zorganizowano wiec polityczny. Po załatwieniu formalności i otrzymaniu zaświadczeń wojskowych oficerom wypłacano zapomogi według rozkazu Naczelnego Dowódcy Żymierskiego. Dla ułatwienia wymiany walut na punkcie oddział Narodowego Banku Polskiego z Gliwic oddelegował dwóch urzędników, którzy na miejscu uruchomili punkt wymiany pieniędzy. Następnie wydawano prowiant i bilety do wybranych przez żołnierzy miejscowości. Nie przewidziano przerwy w transportach nawet w okresie Świąt Bożego Narodzenia, dlatego zorganizowano Wigilię dla przebywających na etapie żołnierzy i repatriantów. Na uroczystości przybyli m.in. generał Półturzycki i pułkownik Narbutt. Przygrywała orkiestra zorganizowana jeszcze na terenie Włoch przez II Korpus Polski. Przybycie trzynastego transportu w dniu 26 grudnia 1945 roku zakończyło akcję” - podsumowuje Radosław Gil.
Relacje żołnierzy
Przebieg grudniowej akcji znamy nie tylko z oficjalnych źródeł, które ukazują ją jako podniosłe i radosne wydarzenie. Relacje przybyłych żołnierzy gen. Andersa odsłaniają jej nieznane oblicze. Sporą część repatriantów już w Koźlu wzywano do komendantury obozu, gdzie przeprowadzano z nimi rozmowę, która faktycznie miała charakter przesłuchania.
Arkusz opracowany przez komunistów składał się z 11 zagadnień, z których 2., 3., 5., 6. i 7. miały charakter ogólny - przesłuchiwany przedstawiał swój stosunek do rządu w Warszawie, a także zarysowywał ogólną sytuację II Korpusu Polskiego we Włoszech. Opowiadał o swoich współtowarzyszach podróży i wyższych oficerach. Reszta pytań dotyczyła przebiegu życia przesłuchiwanego. Uzyskane informacje miały stanowić bazę do późniejszego rozpracowywania żołnierzy osiadłych na terenie całego kraju.
Warto poświęcić trochę miejsca innej kwestii, mianowicie charakterystyce żołnierzy przybyłych z Włoch, opracowanej przez urzędników w punktach etapowych.
Informacje te przedstawione są w wykazie liczbowym żołnierzy przybyłych z Włoch od 2 do 26 grudnia 1945 r. do punktu w Koźlu, autorstwa gen. dyw. Półturzyckiego.
Ogółem do kraju powróciło 32 oficerów, 1612 podoficerów i 10 661 szeregowych. Dla przykładu w pierwszym transporcie 3 grudnia przybyło 2 oficerów, 107 podoficerów i 874 szeregowców. Kolejny transport z 5 grudnia - 1 oficer, 121 podoficerów i 859 szeregowców. W dzień św. Mikołaja przybyło 161 podoficerów, 893 szeregowców i 1 oficer.
Komuniści podzielili powracających na kilka grup. Jak stwierdzono w sprawozdaniu, na II Korpus Polski składały się głównie wojska drugiego rzutu, powojennego uzupełnienia (żołnierze z obozów jenieckich, byli żołnierze Wehrmachtu, powstańcy warszawscy). Stąd też wśród przybyłych stosunkowo dużą grupę stanowili Pomorzanie i Ślązacy, którzy odbyli służbę wojskową w armii niemieckiej. Większość z nich to Polacy zaliczeni do różnych grup narodowościowych (tzw. III i IV kategoria volksdeutschów).
Tylko około 10% przybyłych do kraju to żołnierze, którzy przeszli cały szlak bojowy z gen. Andersem, a część z nich miała od wielu lat niskie stopnie podoficerskie. Około 8% stanowili żołnierze zdegradowani bądź więzieni z przyczyn politycznych. Kilkuprocentową grupę stanowili byli żołnierze z powstania warszawskiego, z obozów jenieckich, stalagów i obozów koncentracyjnych. Najmniej liczną grupą, bo wynoszącą około 2%, stanowili żołnierze pochodzący z terenów zachodniej Ukrainy i Białorusi, obywatele polscy do 1939 r., którzy w wyniku konferencji jałtańskiej pozbawieni zostali polskiego obywatelstwa.
Z opracowanego przez gen. dyw. Półturzyckiego wykazu wynika też, że na ogólną liczbę zarejestrowanych 1612 podoficerów znalazło się 17 starszych sierżantów, 85 sierżantów, 427 plutonowych, 1083 kaprali.
Wykształcenie i zawód
Podoficerowie posiadali następujące wykształcenie cywilne i wyszkolenie wojskowe: 1 ukończył studia wyższe, a 1 nie zdołał ich skończyć, 195 uzyskało wykształcenie średnie, a 1409 ukończyło szkołę powszechną, natomiast tylko 1 nie zdobył żadnego wykształcenia. Szkołę podoficerów zawodowych ukończyło 1200, podoficerską wojenną 204, natomiast bez żadnego wyszkolenia wojskowego przybyło 208 podoficerów.
Struktura zawodowa przybyłych podoficerów także przedstawiała się ciekawie z uwagi na wielkie potrzeby w odbudowie kraju. Najliczniejszą grupę stanowili rzemieślnicy (374 osoby). Robotników zarejestrowano 323, rolników 262. Inteligentów było 264. Innymi zawodami parało się 389 podoficerów. W Wojsku Polskim do 1939 r. pełniły służbę 1452 osoby, w armii Andersa do 1941 r. 1090 osób, w armii niemieckiej 1226 i 6 podoficerów w innych armiach. 21 podoficerów brało udział w walkach pod Tobrukiem, 62 pod Monte Cassino, 19 wyzwalało Bolonię, 62 brało udział w innych walkach. Z całej liczby przybyłych podoficerów 1572 zdemobilizowano, 40 urlopowano, kwalifikując do służby w Wojsku Polskim.
Analizując grupę przybyłych szeregowców (10 661), można stwierdzić, że najwięcej było robotników – 4307 osób. Rzemieślników przyjechało 2512, rolników 2332, inteligentów 396. Przedstawicieli innych zawodów było 1114. W tej licznej grupie zasadniczą służbę wojskową w Wojsku Polskim do 1939 r. odbyło 4039 osób. W armii Andersa od 1941 służyło 166 szeregowych, w armii niemieckiej 8601 osób, w innych armiach było 10 repatriantów. Wykształcenie w omawianej grupie przedstawiało się następująco: 9777 osób uzyskało wykształcenie powszechne, średnie 612, bez wykształcenia było 258 osób, a jedynie 5 ukończyło studnia wyższe. Z przybyłych w grudniu szeregowców 9892 zdemobilizowano, natomiast 769 urlopowano.
Pobieżne spojrzenie na zestawione dane liczbowe pozwala stwierdzić, że bardzo mały procent żołnierzy II Korpusu Polskiego został wcielony do czynnej służby wojskowej w Polsce, większość została poddana demobilizacji.
Prośba o pomoc
Pod koniec 1945 r. również ojciec pana Stanisława Urbanika dotarł do Koźla. Wziął udział w uroczystości wniesienia sztandarów do kancelarii pułku, która odbyła się 22 grudnia 1945 o godzinie 10 na terenie kozielskiej jednostki wojskowej. Z tejże właśnie uroczystości jego syn usilnie poszukuje jakiejkolwiek dokumentacji, np. w postaci archiwalnych zdjęć bądź filmów. Osoby posiadające takowe materiały proszone są o kontakt z redakcją „Lokalnej”.
- W poczcie sztandarowym był mój tato, Franciszek Urbanik, i jego dwóch kolegów - mówi pan Stanisław, który historię wojenną ojca opowiedział kiedyś w skrócie swojej znajomej, Anecie Mularz-Matłosz. Ta zaś zainteresowała się tymi wydarzeniami.
- Aneta bardzo szybko ustaliła, że miasteczko, które poszukiwałem, nazywa się obecnie Fréland. Dzięki Anecie nawiązaliśmy bezpośrednie kontakty najpierw z pracownikami tamtejszego muzeum, panami Jean Marie Georges, Pierre Bertrand i Claude Jacques, którzy częściowo pamiętali niektóre epizody i okazali się niezwykle pomocni w wyszukiwaniu informacji. Nazwaliśmy ich „trzema muszkieterami”. Natomiast 8 września 2019 r., po wylądowaniu w szwajcarskiej Bazylei, wynajęliśmy dwa samochody, którymi dojechaliśmy z całą rodziną Urbaników i Anetą, naszą tłumaczką, do Fréland. Miejsca tak często wspominanego przez mojego ojca. Z ogromnym sentymentem wypowiadał się o tamtejszych mieszkańcach z okresu pobytu w niewoli jenieckiej podczas wojny - relacjonuje nasz rozmówca.
Uroczystość, która odbyła się w 2019 r. w Fréland, była bardzo podniosła i wzruszająca. Zarówno ze strony francuskiej, jak i polskiej uczestniczyły w niej ważne osobistości, m.in tamtejsze władze, poseł do parlamentu francuskiego, przedstawiciele wojska francuskiego, konsul RP we Francji, konsul honorowy RP w Nancy, przedstawiciele polskiej armii oraz IPN. Uczestniczyli oni w uroczystym odsłonięciu tablicy pamiątkowej z czarnego granitu, usytuowanej obok siedziby merostwa w Fréland. Widnieje na niej napis w języku francuskim i polskim następującej treści:
Pamięci mieszkańców Fréland, którzy pod przewodnictwem ks. Raymonda Voegeli pomogli polskim żołnierzom zbiec z niemieckiej niewoli, a następnie udzielali im schronienia i pomocy aż do wyzwolenia przez wojska amerykańskie.
Fréland 2019
Z wyrazami wdzięczności w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej Instytut Pamięci Narodowej Potomkowie ocalałych żołnierzy
- Od samego początku również nas gospodarze przyjęli z otwartymi sercami. Na każdym kroku spotykaliśmy się z taką serdecznością, życzliwością i dobrocią, jaką kiedyś ich ojcowie i matki obdarzyli polskich jeńców. Brzmi to być może dosyć patetycznie, ale to my, jadąc do nich, byliśmy i jesteśmy dłużnikami dobroci ich dziadków i ojców, a nie odwrotnie. Na szklanych wazonach, które pozostawiliśmy dla nich jako pamiątkę naszego pobytu, wygrawerowane zostały w języku francuskim następujące słowa: „Wasza dobroć i odwaga, nasza wdzięczność i pamięć” - dodał na koniec pan Stanisław.
Napisz komentarz
Komentarze