W rodzinnym mieście Bytomiu małżeństwo zajmowało mieszkanie. Przez dłuższy czas kiełkowała w nich myśl stworzenia rodzinnego domu dziecka.
Jako że on pracował w straży pożarnej, a system pozwalał na to, by dojazd do pracy nie przekraczał stu kilometrów, wybór padł na wioskę w naszym powiecie.
Dziś, po 25 latach służby w straży pożarnej, z czego czterech w Kędzierzynie-Koźlu, pan Mariusz jest już na emeryturze. "Funkcjonariusz Komendy Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Wadowicach asp. sztab. Mariusz Niemas" - tak się podpisywał.
Ona prowadziła w Bytomiu dwa sklepy z odzieżą. Aby w tamtych czasach, żeby myśleć o stworzeniu rodzinnego domu dziecka, jedno z małżonków nie mogło pracować. Zawieszenie działalności, potem likwidacja sklepów - nie było wyjścia.
Kierunek: Rajsko
Kupili dom w Błażejowicach. Wprowadzili się w czerwcu 2005 r. Zaczęli remont. W Opolu zrobili kursy dla starających się o utworzenie rodziny zastępczej.
Niestety, wówczas - 13 lat temu - powiat kędzierzyńsko-kozielski nie był zainteresowany utworzeniem rodzinnego domu dziecka na swoim terenie.
Pan Mariusz znalazł w "Gazecie Wyborczej" ogłoszenie dotyczące akcji tegoż dziennika pn."Dzieciaki do domu". Pojechali do prowadzonej przez Fundację Bliżej Człowieka "Wioski Dziecięcej im. dr. Janusza Korczaka" w Rajsku pod Oświęcimiem. Przyjęto ich z otwartymi ramionami.
Wioska składa się z kilkunastu domków, w których wychowuje się dzieci. Niemasowie zajmowali jeden z nich.
- To inicjatywa z polskim kapitałem, stworzona na wzór austriackich wiosek dziecięcych - mówi pan Mariusz. - W domu o powierzchni ponad 200 mkw. przyjmowaliśmy dzieci i wychowywaliśmy je do usamodzielnienia - precyzuje.
Trzynaście lat pobytu w Rajsku zaowocowało wypuszczeniem w świat dziesięciorga młodych ludzi. Zaczęli myśleć o wyjeździe na stałe do Błażejowic. Jednym z impulsów były narodziny ich wspólnej córki. Dziś Dagmara ma 5 lat. Jest wyczekaną niespodzianką.
- Naszą młodzież mamy już "starą", bo w wieku 19-25 lat. Jako "dinozaury" czekaliśmy bardziej na wnuki - uśmiecha się pani Anna.
Mimo że Bytom jest ich miastem rodzinnym, to Błażejowice traktują obecnie jako swoje miejsce na ziemi.
- Rodzice Anny żyją w Bytomiu, moi wyjechali na wschód, pod Nowy Sącz. Owszem, mamy w Bytomiu korzenie, ale nie są one jakoś bardzo mocne - przyznaje Mariusz Niemas. To w wiosce w gminie Cisek chcą zapuścić korzenie, na stałe. - Chcieliśmy też, żeby córka weszła w tutejszą społeczność - dopowiada pani Anna.
Przez trzynaście lat dom stał pusty, albowiem rozmówcy tylko częściowo zdołali go wyremontować. Jeszcze przed wyjazdem pod Oświęcim mogli w nim przyjmować dzieci. Przez lata, gdy dom stał niezamieszkały, zniszczał. Te 180 mkw. powierzchni użytkowej dziś reanimują własnymi rękami. W ciągu dwóch ostatnich lat głowie rodziny udało się m.in. wymienić całe ocieplenie dachu.
Złota rączka? - Tak, ale już na wykończeniu - śmieje się pani Anna.
Sporo pracy w remont domu w Błażejowicach włożyły dzieci. Kiedy tylko któreś z nich miało wolny czas, pomagało. Zupełnie jak w biologicznym domu.
Oficjalnie rodzina do Błażejowic powróciła w lipcu 2021 r. Z dwójką dzieci z "Wioski Dziecięcej" - po uzyskaniu odpowiednich zgód.
Z tym się trzeba urodzić
Skąd pomysł na wychowywanie nie swoich dzieci? Pani Anna od zawsze związana jest z młodzieżą, wszak była harcerką. A pan Mariusz, od kiedy pamięta, pomagał dzieciakom. W Sądzie Rejonowym w Bytomiu był społecznym kuratorem sądowym.
- Wszystko jakoś tak się zgrało, że oboje pasujemy do tego zajęcia, tej misji. Poszliśmy więc tą ścieżką - wyznaje pan Mariusz.
Ukończyli niezbędne kursy i szkolenia.
- Człowiek musi się też urodzić z tą potrzebą pomagania. Jak wspominam swoje dzieciństwo, gdzieś zawsze lubiłam pomagać. Bytom to dość duże miasto, seniorów nie brakuje. Wynajdywałam więc starsze panie, którym robiłam zakupy - mówi pani Anna. - Komunikatywna jestem od dziecka, rozgadana - czasami aż za bardzo, choć, mimo że to trudne, staram się powstrzymywać - śmieje się.
A pan Mariusz dodaje, że nuda zabija. - Uważam, że jak człowiek rodzi się z pewnymi wartościami, to powinien je pielęgnować - kończy myśl pani Anna.
Nie ukrywają, że są małżeństwem po przejściach. Oboje mają za sobą rozwód.
Zdaniem pani Anny, pomimo krętych życiowych dróg ważne, aby w końcu wejść na odpowiednią ścieżkę.
- Życie jest jedno. I jest krótkie. Jestem optymistką. Lepiej żyć szczęśliwie i patrzeć z dobrocią na ludzi - podkreśla.
Każde z nich ma po dwoje dzieci z poprzednich małżeństw. Gdy w ich życiu pojawiły się obce dzieci, które otoczyli opieką, dzieci pani Anny były w wieku uczniów młodszych klas szkoły podstawowej. Dzieci pana Mariusza mieszkają ze swoją mamą.
Cała czwórka zaakceptowała obce dzieci w rodzinie. Ale, jak przyznaje pani Anna, życie weryfikuje wszystko. Nie kryje, że z czasem dzieci z ich poprzednich małżeństw zaczęły tracić na sytuacji, bo musiały się dzielić tatą i mamą, a z natury każde dziecko chce mieć ich tylko dla siebie. Z kolei dzieci przysposobione zyskiwały - rodziców.
- To też zaważyło na tym, że biologiczne dzieci nie do końca były tak szczęśliwe, jak być powinny. Trudno było wyważyć, by nie krzywdzić dzieci biologicznych kosztem przysposobionych. Bywały sytuacje trudne, ale nigdy nie żałowaliśmy podjętych decyzji - zapewnia pani Anna.
Kiedy Tomek, jeden z jej synów, był w I klasie podstawówki, przyjęli bliźniacze rodzeństwo: Kubę i Wojtka. Mają oni biologiczną matkę, jednak nieprzystosowaną społecznie. Chłopcy, którzy wówczas mieli zacząć naukę w szkole, bardzo chcieli mówić do nowych rodziców "mamo" i "tato". Młodszy syn pani Anny zaprotestował. Zostało więc "ciocia" i "wujek", i to w przypadku każdego dziecka przysposobionego, które państwo Niemasowie otaczają rodzicielską opieką.
- Bardzo wskazane z punktu psychologicznego jest, by nie mówić "pan" i "pani", gdyż to wytwarza pewien dystans, obcość między nami. "Ciocia" i "wujek" są określeniami, które stwarzają więź rodzinną. Z kolei mówienie "mamo" i "tato", nie ukrywajmy, byłoby przekłamaniem, bo mamę ma się jedną, podobnie z tatą - podkreśla pan Mariusz.
To coś zupełnie innego
Powyższy aspekt jest bardzo ważny w opinii pani Anny; trzeba się z nim liczyć. Stąd żywione przez nią przekonanie, że domy dziecka nie są czymś dobrym dla młodych ludzi, których biologiczni rodzice z różnych powodów zabłądzili w swojej misji. Jej zdaniem dzieci mają w nich wszystko podane na tacy. Ponadto nie są zaopiekowane w odpowiedni sposób - nie funkcjonuje zasada: jeden opiekun na jedno dziecko, poza tym opiekunowie się zmieniają.
Cały artykuł w Nowej Gazecie Lokalnej, która ukazała się 26 kwietnia - dostępny też w e-wydaniu NGL - TUTAJ
Napisz komentarz
Komentarze