Anna Mitręga, urodzona 19 sierpnia 1921 r. w Zakrzowie – z którym związała niemal całe swoje życie – to kobieta o niezwykle bogatej historii życia. Choć jej codzienność była naznaczona ciężką pracą i trudami, zawsze potrafiła odnaleźć w sobie siłę, by iść naprzód. W kościele św. Mikołaja przeżyła wiele ważnych momentów. To tam została ochrzczona, przyjęła I Komunię Świętą, a także zawarła związek małżeński. Wszystkich tych sakramentów udzielił jej ks. Ferdynand Puzik, który towarzyszył jej rodzinie przez lata. W kościele tym zbudowała swoje duchowe fundamenty, a wspomnienia związane z tym miejscem są szczególnie żywe. W młodości uczęszczała również do ośmioklasowej, wówczas niemieckiej, szkoły podstawowej w Zakrzowie, gdzie zdobywała pierwsze doświadczenia edukacyjne, które, mimo trudnych czasów, kształtowały jej wytrwałość i siłę ducha.
- Jak miałam 16 lat, wyjechałam do Holandii za pracą – jak to wtedy bywało – wspomina pani Anna. Pół roku spędziła tam, pracując przy gospodarstwie, a na zimę wróciła do rodzinnego Zakrzowa. Takie wyjazdy były wtedy powszechne wśród młodych ludzi szukających lepszych zarobków. Rok później, w 1938 roku, wzięła ślub z Fabianem Mitręgą, który pracował u pobliskich gospodarzy. Ślub był skromny, a tradycyjna biała suknia nie była wówczas w zwyczaju. - Wtedy ubierało się strój chłopski – czarną, aksamitną jupkę i mazelonkę, a do tego jasnobrązową, ozdobną zołpaskę. Mąż z kolei miał na sobie czarny anzug, czyli garnitur – opowiada jubilatka. Jednym z symboli tego dnia były kolczyki, które kupiła u miejscowego Żyda – nosi je do dziś jako pamiątkę z tamtych czasów.
Kiedy wybuchła wojna, jej mąż nie trafił na front, ale i tak został wcielony do służby. Anna została w domu z matką Anną (jej ojciec Szymon już wtedy nie żył) oraz rodzeństwem – bratem Józefem i siostrą Weroniką. Gdy Armia Czerwona zaczęła zbliżać się do ich regionu, rodzina podjęła trudną decyzję o ucieczce za Odrę, jak wielu innych w tamtych czasach. Uciekali w pośpiechu, zostawiając za sobą dom, majątek i życie, które znali. Kryli się w lasach, niedaleko miejsca, gdzie dziś stoją Azoty. Spali na suchych liściach, a dniem i nocą wędrowali od miejscowości do miejscowości, starając się unikać niebezpieczeństw.
- Ja byłam wtedy w ciąży z moim pierwszym dzieckiem. Kiedy dotarliśmy do Kłodnicy - urodziłam. Na szczęście znalazła się rodzina, która nas przygarnęła. Pomogli w połogu, pozwolili też zostać moim bliskim, choć nie było miejsca, bo ludzie chronili się nawet w stodole. Ruszyliśmy dalej, chcąc dotrzeć z powrotem do domu - opowiada seniorka. - Kiedy dotarliśmy, okazało się, że gospodarstwo zostało splądrowane. Tam, gdzie kiedyś mieszkaliśmy, były sterty „marasu”, bo czerwonoarmiści trzymali tam konie. Powoli zaczęliśmy wszystko czyścić, urządzać się na nowo, odbudowując to, co zostało. Każdy, kto wracał, szukał resztek – mebli, naczyń, czegokolwiek, co zostało ukryte w schronach czy domach, gdzie podczas walk stacjonowali żołnierze.
Z czasem sytuacja zaczęła się poprawiać. Mąż pani Anny znalazł pracę w PGR-ze, a ona zdobyła kozę, więc było mleko dla kolejnych dzieci przychodzących na świat. Mogli w końcu zacząć budować nowe życie, choć nie było łatwo. Z ośmiorga dzieci – czterech chłopców i czterech dziewczynek – jedno, syn, zginęło w młodym wieku w nieszczęśliwym wypadku. Strata dziecka była ogromnym ciosem dla rodziny, ale mimo bólu pani Anna starała się trwać i dawać wsparcie swoim bliskim. Szybko podjęła pracę. Zaczynała od tzw. poletek, czyli plantacji ziół, które najpierw pieczołowicie pielęgnowała, a później zbierała i suszyła. Z czasem przeniosła się do pracy w oborze. Ręczne dojenie krów, karmienie zwierząt, wyrzucanie obornika - tę ciężką fizyczną pracę wykonywała przez wiele lat, nigdy się nie uskarżając. W wieku 60 lat przeszła na rentę.
- Było ciężko, zwłaszcza na początku – wszystko robiło się ręcznie. Narobić się musiałam, ale nie narzekałam, choć wiele przeżyłam przy tej robocie. Jak już byłam na rencie, to też jeszcze chodziłam na pole. Chodziłam też jako kucharka po weselach i innych uroczystościach, a jak trzeba było, to i jako pielęgniarka – przebijałam dzieciom uszy, naciągałam wybite kończyny, opatrywałam rozbite kolana. Przeżyłam, bo się nie poddawałam. Ludzie trzymali się razem, trzeba było sobie pomagać – wspomina rozmówczyni.
W 1975 roku, po 37 latach wspólnego życia, zmarł jej mąż. Po tej stracie pani Anna skoncentrowała się na wychowaniu dzieci i wspieraniu rodziny. Jej zaangażowanie i oddanie nie kończyły się na własnych pociechach – z radością pomagała przy wnukach i później przy prawnukach. Dziś jej rodzina liczy 35 wnuków, 32 prawnuków i 10 praprawnuków. Wszyscy są dla niej źródłem radości i dumy. Pomimo upływu lat pozostaje aktywna i jest otoczona bliskimi.
- Kiedy przychodziły dzieci ze swoimi rodzinami, to nie było gdzie usiąść, bo mieszkanie było pełne. Ale było wesoło, coś się działo. Jak przychodzili na urodziny, to gotowałam wielki gar bigosu. Teraz też mnie odwiedzają. Nie mam źle, jakoś się jeszcze ruszam – podsumowuje jubilatka. A jej zięć – Joachim Malik – który przysłuchuje się rozmowie, z uśmiechem dodaje: - Tylko od dobrych paru lat śpiewamy nie „Sto lat!”, ale „Dwieście lat!”.
Dziękuję Karinie Grytz-Jurkowskiej z „Gościa Opolskiego” za pomoc w powstaniu tego tekstu.
Napisz komentarz
Komentarze