Już na początku rozmowy Marek Froelich, prezes zarządu Izby Rolniczej w Opolu, wyjaśnia, skąd - w jego opinii - zdenerwowanie wśród rolników. Przyczyną trudnej sytuacji jest nie tylko zboże z Ukrainy, głównie nieudolność rządzących.
Ponad rok temu rozpoczęła się pełnowymiarowa inwazja Rosji na Ukrainę, a w związku z nią pojawił się problem wynikający z konieczności pomocy temu krajowi w wywiezieniu z niego zbóż. W dobrych latach Ukraina produkuje ich 100 mln ton. W wojennych - 60 mln ton. Polska w najlepszych latach wytwarza połowę tego.
- Ukraińcy mają zatem do wyeksportowania co najmniej 30 mln ton. Przez Polskę miało przejechać - podkreślę: przejechać - 4 mln ton - mówi Marek Froelich. - Stało się, jak się stało. Służby państwowe nie dopilnowały, aby w naszym kraju nie została ukraińska pszenica - dodaje.
To rodzi problem. Gdyż jeśli polski rolnik miałby podjąć konkurencję z producentem rolnym z Ukrainy, chciałby to robić na równych warunkach.
- Tymczasem jest tak, że przywożony do naszego kraju towar jest poza wszelką rejestracją, kontrolą. Służby graniczne udają, że problemu nie ma. Wjeżdża pszenica techniczna i nikt się nie martwi, gdzie ona ma dotrzeć. Bo jeżeli tylko przejeżdżałaby przez Polskę, nie widzimy problemu - inni go mają. Natomiast jeśli jest w naszym kraju rozładowywana przez podmioty handlujące paszami, a ta pszenica dostaje się nawet do obrotu spożywczego, jest mieszana z jakościową pszenicą, to niszczy się markę polskiej żywności. Markę wypracowaną przez dziesiątki lat przez nasze pokolenia. I to nas najbardziej denerwuje - podkreśla Marek Froelich. - Od momentu wejścia Polski do Unii Europejskiej nakładane są na nas kolejne kagańce, ograniczenia. Tak by żywność była coraz wyższej, lepszej jakości. Natomiast pozwala się na wjazd do kraju wszystkiego, co tylko urodzi się na ziemi, łącznie z żywnością, która zawiera niedozwolone, niestosowane u nas środki ochrony roślin - argumentuje.
Proste prawo rynku
Z tym, że zawiodły służby, zgadza się Tomasz Cichoń, przewodniczący Związku Rolników Śląskich na teren powiatu kędzierzyńsko-kozielskiego. Rolnik z gminy Pawłowiczki zwraca uwagę na jeszcze inny aspekt.
- Zadziałało proste prawo rynku. Skoro ukraińska pszenica jest traktowana środkami ochrony roślin, które u nas są od dawna zabronione, Ukraińcy mają obniżone koszty produkcji, to siłą rzeczy ich pszenica jest gorszej jakości, ale tańsza- dodaje.
Jeśli więc służby zezwoliły na to, by płody rolne z Ukrainy wpływały do naszego kraju bez żadnej kontroli, to zdaniem Tomasza Cichonia firmy skupowe kierowały się w większości argumentem opłacalności.
- Jeśli miały kupić polską pszenicę po dobrych dla rolników cenach - a my obracamy się na rynku unijnym, to nie patrzyły na jakość, a tylko na cenę właśnie i wybierały pszenicę ukraińską - mówi Tomasz Cichoń. - Bogaci niemieccy rolnicy, którzy też protestują, ukuli takie powiedzenie: "Am Regal endet die Moral", czyli "Przy regale kończy się moralność". Człowiek nie patrzy, skąd pochodzi dany produkt, jak został wyprodukowany, tylko cena się liczy. I u nas zadziałało to samo - dodaje.
Może się zatem okazać, że po tegorocznych żniwach w Polsce dojdzie do sytuacji, w której nie będzie możliwości sprzedaży towaru. Tymczasem po żniwach rolnicy ponoszą największe wydatki na kredyty, zakup nawozów na nowe zasiewy, nasion czy paliwa.
- Tego się w tej chwili najbardziej obawiamy. Nowy minister rolnictwa zapowiada, że ten problem rozwiąże. Daj Boże, żeby do tego doszło, będziemy trzymać kciuki. Ale wydaje mi się, że jest to mało realne, bo zostało za mało czasu - mówi Tomasz Cichoń.
O tym, że problem wynikł w dużej mierze z braku patriotyzmu wielu lokalnych podmiotów handlowych, jest przekonany Jacek Krzywniak, rolnik z gminy Bierawa.
Na szczęście, jak wyjawia, nie brak podmiotów z województwa opolskiego, które miały możliwość zakupu zbóż i rzepaku z Ukrainy, lecz powstrzymały się przed tym.
- W tej chwili te podmioty pomagają rolnikom z województw ościennych pozbyć się towaru - mówi Jacek Krzywniak.
Zasypane magazyny
Lokalne podmioty paszowe mają wstrzymany skup, gdyż nie dysponują miejscem w magazynach. Rzepak jest kontraktowany i odbierany przez olejarnie z terminem realizacji na czerwiec-lipiec - to ostatnie tony, które można sprzedać w tej chwili po bardzo niskich cenach.
- Wynika to z faktu, że rolnicy potrzebują pieniędzy i starają się sprzedać towar, co zaniża ceny. Nie są w stanie przetrzymać towaru na przyszły sezon- tłumaczy Jacek Krzywniak.
Dodaje, że sytuację pogarsza fakt, iż obecnie na składach firm skupowych i w magazynach rolników jest 1,3-1,5 mln ton rzepaku, który jest nie do sprzedania do żniw.
- To mniej więcej jedna trzecia rocznej produkcji naszego kraju. Średnia wieloletnia jest na poziomie do 4,5 mln ton produkcji rocznej dla całej Polski. W poprzednich latach mieliśmy albo deficyt, albo zapasy w żniwa na poziomie setek tysięcy ton. To się jakoś bilansowało. W tej chwili jesteśmy zasypani towarem - mamy problemy ze sprzedażą czegokolwiek - ubolewa rolnik z gminy Bierawa. - Ponoć agencja zaczęła dopłacać do sprzedaży zbóż, głównie pszenicy i kukurydzy. Od dziś jest nabór wniosków (rozmawiamy 14 kwietnia - red.). Wszyscy się wstrzymują ze sprzedażą. Nawet jeżeli ktoś miał zakontraktowaną czy zgłoszoną chęć sprzedaży, firmy skupowe przesuwają odbiory, bo nie mają komu sprzedać towaru - dodaje.
Na tym nie koniec problemów polskich rolników. Aby otrzymać dopłaty, które w opinii Tomasza Cichonia nie załatwią do końca sprawy, rolnicy muszą przedstawić faktury z okresu 15 grudnia 2022 r. - 31 maja 2023 r. Zdaniem Jacka Krzywniaka majowy termin będzie przesuwany. Nie poprawia to jednak sytuacji, skoro rolnicy i tak nie są w stanie upłynnić towaru.
Kolejnym zarzutem w kierunku rządzących, który nie od dziś trapi polskich rolników, jest "zamordowanie" hodowli w Polsce.
- Rządy, brak regulacji, potem skrajnie uciążliwe regulacje prawne, które wyniszczyły małe i średnie gospodarstwa rolne - wylicza Jacek Krzywniak. - Małe gospodarstwa nie są w stanie konkurować. Ale średnie, jak moje, gdzie ze względu na brak opłacalności musiałem wygasić produkcję, byłyby w stanie część tego zboża zwieźć z rynku. W Polsce w tej chwili brakuje około 7-8 mln świń. A taka liczba świń zdołałaby zjeść to zboże - wyjaśnia rolnik.
Prowadzi bardzo szeroką działalność. To produkcja roślinna, zbóż, rzepaku, a także niewielka w tej chwili - tylko na rynek lokalny - produkcja zwierzęca.
Tymczasem obecnie wieprzowina w Polsce pochodzi w głównej mierze z Belgii, Danii, Hiszpanii i Portugalii.
Nie wiemy, co jemy?
Według danych pochodzących z urzędu celno-skarbowego do stycznia wjechało do Polski 3 mln ton zbóż - kukurydzy, pszenicy i pszenżyta.
- Od stycznia wpłynął kolejny milion ton. I ten towar spływa nadal. To się nie skończyło, co nas najbardziej martwi - mówi prezes zarządu Izby Rolniczej w Opolu.
Co gorsza, jak dodaje, samo opróżnienie magazynów nie stanowi jeszcze o niczym, ponieważ natychmiast zostaną one zapełnione kolejnym towarem z Ukrainy.
Dlatego dopóki rząd nie stanie na wysokości zadania, problem nie zniknie, a rolnicy będą musieli strajkować.
- Służby, które odpowiadają za ten stan rzeczy, czyli weterynaria, inspekcja handlowa, która jest odpowiedzialna za jakość, też milczą. Pszenica nie jest badana, a jeżeli już jest, to organoleptycznie - na granicy, co wzbudza u rolników śmiech - mówi Marek Froelich.
Tymczasem polska pszenica jest badana w dziewięciu szczegółowych parametrach.
- I to nas bardzo mocno dotyka. Myślę, że dopóki nie będzie to zlikwidowane jako problem, który należy koniecznie rozwiązać, będzie źle. Pszenica techniczna - nie ma w ogóle takiej kategorii w Europie. Ale jeżeli umówimy się, że jest to pszenica bez parametrów czy poza jakościowymi parametrami i powinna trafić do biogazowni, do pelleciarni, do biokomponentów, to trzeba dopilnować, żeby ona tam trafiła - zaznacza prezes opolskiej Izby Rolniczej. - I to jest zadanie rządu. Natomiast jeżeli to się dostaje do młyna i obrotu spożywczego, to jest zamach na życie mieszkańców tego kraju - grzmi.
O tym, że zagrożenie związane z niezbadanymi płodami rolnymi z Ukrainy jest realne, przekonuje Adrian Frank, członek zarządu Związku Rolników Śląskich. Zna firmę, która kupowała bardzo porządną kukurydzę od lokalnych rolników. Zakupiła też kukurydzę z Ukrainy, skażoną mykotoksynami i pozostałościami pestycydów. Skupioną wcześniej polską kukurydzę zaczyna eksportować na zachód.
- W przypadku stwierdzenia pozostałości pestycydów albo użycia niedozwolonych w naszym kraju pestycydów cała plantacja i plony z niej są utylizowane na koszt producenta - tłumaczy Jacek Krzywniak.
Państwowa Inspekcja Ochrony Roślin i Nasiennictwa ma prawo wejść w każdym momencie produkcji na pole, aby pobrać próbki do badań.
- My nie wiemy, jakim kontrolom poddawana jest pszenica, kukurydza, rzepak na Ukrainie... Czy w ogóle jest poddawana jakimkolwiek kontrolom podczas wegetacji i w skupach - mówi Tomasz Cichoń.
- Proceder związany ze zbożem z Ukrainy wygląda tak: wjeżdża produkt techniczny, tak to nazywam, listy przewozowe kierowcy przeważnie mają na którąś z biogazowni, spalarni czy pelleciarni - mówi Jacek Krzywniak. Jednak w momencie, kiedy wjedzie na jakąkolwiek halę poza miejscem docelowym i zatrzymają go jakiekolwiek służby, grozi mu tylko 500-złotowy mandat i on wyjeżdża z kraju. Słyszałem o przypadkach, kiedy już na granicy w dowodzie rejestracyjnym pojazdu kierowcy mają wsunięty odpowiedni banknot z przeznaczeniem na opłacenie mandatu - wyjaśnia.
Nigdy nie było tak źle
- Zawsze było tak, że w żniwa zboże było tańsze, a zimą droższe. A w tym roku jest odwrotnie - mówi Tomasz Cichoń.
W minionym roku żniwa były dobre, a ceny nawet bardzo dobre. W trakcie żniw rządzący utrzymywali, że koszty nawozów wywindowano ze względu na ceny gazu.
Rolnicy czują się w pewnym sensie oszukani przez producentów nawozów.
- Właścicielami fabryk nawozów w większości Europy są spółki Skarbu Państwa. W Polsce również. Na zachodzie ze względu na ceny gazu wstrzymano produkcję. Nasz krajowy wytwórca nawozów informował, że produkuje dla nas, ale ze względu na droższy gaz podnosi ceny - mówi Jacek Krzywniak.
W pewnym momencie produkcja i sprzedaż stanęły. Wszystkie awizacje wstrzymano na trzy tygodnie.
- Po tym czasie dostałem możliwość zakupu tych samych nawozów, ale o 30 proc. drożej. Z uwagi na to, że obawiałem się, że na wiosnę dostępność będzie nikła, na przełomie września i października kupowałem nawozy, żeby zaopatrzyć się produkcyjnie na ten sezon - mówi Jacek Krzywniak.
Na szczęście udało mu się sprzedać w międzyczasie trochę płodów rolnych. Przekaz z Warszawy był jednak wciąż ten sam: nie sprzedawajcie towarów teraz, bo za jakiś czas uzyskacie za nie lepsze ceny.
- Przyszedł listopad i grudzień. W połowie grudnia rynki rolne się załamały. Ceny płodów rolnych zaczęły gwałtownie spadać. A w styczniu nawozy zaczęły tanieć. Dziś są o 50-60 proc. tańsze niż te kupowane w październiku. Małe gospodarstwa wygrały, bo nie kupiły tych drogich nawozów - sprzedały w żniwa drogo pszenicę, a teraz kupują tańsze nawozy - nie kryje złości Jacek Krzywniak.
Gospodarstwa towarowe, które produkują towary rolne na rynek, zapewniając Polsce bezpieczeństwo żywnościowe, straciły olbrzymie pieniądze.
- Nikt sobie nie pozwoli na to, by nie zainwestować w odtworzenie produkcji. My produkujemy w cyklu rocznym, to nie jest fabryka śrubek, gdzie dziś przychodzimy i produkujemy, a jutro nam się nie chce, wyłączamy maszyny i nie ponosimy kosztów - tłumaczy Tomasz Cichoń. - Ale żeby społeczeństwo dobrze nas zrozumiało, przed pandemią tona nawozu (saletry) miała równowartość półtorej tony pszenicy. Pół roku temu tona nawozu miała równowartość trzech ton pszenicy. W tej chwili cena tony saletry to równowartość 2,5 tony pszenicy. Mimo że ceny spadły, korelacja cen jest dalej tragiczna z punktu widzenia rolnika. Nie jest tak, że ceny spadły i się wszystko wyrównało, bo cena pszenicy też spadła. I to jeszcze poniżej poziomu notowanego sprzed pandemii - precyzuje.
I dodaje, że nierealny jest już powrót cen do tych sprzed pandemii.
Wszystko w rękach nas samych
- Zależałoby nam na powrocie korelacji cen, bo to zapewnia opłacalność produkcji, stabilność. Takie rzeczy reguluje rynek, ale pewne czynniki mogą na to wpływać pozytywnie albo negatywnie - podkreśla Jacek Krzywniak. - Z drugiej strony podstawowym podmiotem, który wpływa na jakość żywności na naszym rynku, są odbiorcy. Mogą oni kupować albo najtaniej, albo towary dobrej jakości - dodaje.
Zastrzega, że dobrej jakości produkty nie zawsze muszą być najdroższe. Jednak niebagatelne znaczenie ma wybór konsumenta. To, czy decyduje się na zakupy w dużym zagranicznym markecie, gdzie napotkać można importowaną żywność o wątpliwej jakości, czy też udaje się na bazar, by wesprzeć lokalnych producentów.
Istnieje tzw. rolniczy handel detaliczny. Rolnicy zaakceptowali go. To zdaniem naszych rozmówców szansa dla wielu gospodarstw, by mogły utrzymać płynność finansową.
Próg, do którego można sprzedawać produkty rolne bez konieczności posiadania kasy fiskalnej, to 100 tys. zł sprzedaży rocznej. Po jego przekroczeniu trzeba już opłacać podatek dochodowy.
Pojawia się kolejna kwestia w trakcie naszej rozmowy. Ustosunkowania się do niej podejmuje się, jako pierwszy, Piotr Gogolin, rolnik z gminy Bierawa.
- Cały czas się mówi, żeby Ukrainę przyjąć do Unii Europejskiej. Czy to nie jest dopiero początek problemów, które mogą dotyczyć rolników z krajów ościennych? - pyta retorycznie.
Zdaniem Tomasza Cichonia byłby to strzał w kolano. Argumentuje swoje stanowisko tym, że Ukraina to olbrzymi obszar najlepszych ziem w Europie. W przypadku gdyby nasi sąsiedzi wprowadzili u siebie technologie, które już funkcjonują choćby w Polsce - przy założeniu, że na farmerach z Ukrainy ciążyłyby takie same ograniczenia, jakie mają wszyscy rolnicy w UE - byłoby to potężne zagrożenie dla polskiego rolnictwa - o wiele większy próg opłacalności wynika z niższych kosztów ponoszonych przez rolników z Ukrainy. Ich ogromna produkcja rolna - po wstąpieniu do Unii Europejskiej obowiązywałby wolny przepływ towarów - zalałaby w pierwszej kolejności kraje ościenne w ramach UE.
- Zacznijmy od podstawowego aspektu: nie ma ukraińskiego zboża. O tym zapominamy. Są to holdingi zachodnioeuropejskie, oligarchowie, kapitał polski, duński, niemiecki, belgijski, holenderski, francuski - zaznacza Jacek Krzywniak.
Dodaje, że na Ukrainie najmniejsze gospodarstwo produkcyjne ma 30-40 tys. hektarów. Pracuje na obcym kapitale.
- Rosjanie kradli sprzęt rolniczy - same zachodnie marki. Dla całej Europy sprzęt tej wielkości jest nieosiągalny. U nas jest duże rozdrobnienie. Średnia krajowa gospodarstwa to w województwie opolskim 19 ha. Nie bez powodu Ukrainę nazywa się "spichlerzem Europy" - przyznaje Jacek Krzywniak.
Na lokalnym poletku
Zdaniem Tomasza Cichonia nadzieja w tym, że globalny wzrost liczby ludności rzeczywiście przełoży się na lepszą niż dziś dystrybucję żywności. Choć, jak przewiduje, Afryka czy Indie dalej będą borykały się z problemem głodu.
- Problemu Ukrainy nie będzie, jeżeli żywność tam produkowana trafi w swoje miejsce, czyli tam, gdzie dotąd była dystrybuowana: do Azji i Afryki - potwierdza Marek Froelich.
W tej chwili zakłócona dystrybucja zaburza nie tylko rynek polski, ale też w części europejski.
W opinii Jacka Krzywniaka największym problemem są embarga nałożone na Rosję.
- Rosjanie mają potężne zbiory. W ubiegłym roku cieszyli się z kolejnego rekordu - przebitki rok do roku na poziomie 15 mln ton pszenicy. Rynki europejskie i amerykański są dla nich zamknięte, choć nigdy nie był to duży handel. Dlatego aby spieniężyć towar, dogadują się za naszymi plecami, we własnym interesie, z Chińczykami i krajami afrykańskimi - wyjaśnia Krzywniak. - Obserwując giełdę MATIF, Rosjanie zaniżają ceny swoich płodów rolnych o 10 dolarów, tak by być konkurencyjni. Na milionach ton 10 dolarów to są duże pieniądze. W Rosji też są ludzie, którzy zjedli zęby na ekonomii i rachunkowości. Przy zwyżce plonów o 15 mln ton obniżenie ceny o 5 proc. i tak sprawia, że jesteśmy 10 proc. do przodu - uszczegóławia.
A jak, poza już omówionymi problemami, wygląda sytuacja rolników w naszym regionie? Jak stwierdza Marek Froelich, w przypadku powiatu kędzierzyńsko-kozielskiego zawsze występuje brak dostępu do ziemi.
Choć pojawiło się światełko w tunelu. Top Farms Głubczyce wystawiło część swoich gruntów na granicy naszego powiatu z powiatem głubczyckim do dzierżawy dla rolników indywidualnych.
- To 540 ha w przetargach ofertowych. Podział na około 20-hektarowe działki. Z tego, co wiem, do dziś zgłosiło się 420 rolników chętnych do wzięcia udziału w tych przetargach - informuje prezes zarządu Izby Rolniczej w Opolu Marek Froelich.
Uważa, że świadczy to o ogromnym zapotrzebowaniu na rynku ziemi, której po prostu brakuje.
- W obrocie prywatnym w zasadzie wszystko umarło śmiercią naturalną po przekroczeniu tajemniczej granicy - 100 tys. zł za hektar to praktycznie ziemia nie do kupienia. Stąd ogromne zainteresowanie dzierżawami z Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa, gdzie czynsz dzierżawny jest stały i państwowy na poziomie około tony pszenicy w przypadku dobrych gleb - mówi Marek Froelich.
Powiększaniu gospodarstw sprzyjają atrakcyjne warunki dzierżawy, co zapewnia perspektywę na opłacalność i rozwój. Stąd zainteresowanie ziemią, w szczególności młodych rolników, jest bardzo duże, nawet pomimo trudnej sytuacji w rolnictwie. Przejawiającej się również likwidacją produkcji trzody, mocno piętnowanej przez służby weterynaryjne.
- Kolejnym problemem jest afrykański pomór świń, który zlikwidował stada świń. Idąc dalej: ptasia grypa zlikwidowała wiele poważnych hodowli drobiu. Mamy obecnie napływ taniego drobiu z Ukrainy. Drobiu, który praktycznie nie powinien w ogóle wejść do obrotu spożywczego, bo są to kury wyhodowane na antybiotykach, żywione mączką kostną, zakazaną w Europie od bardzo dawna. Szykujemy więc sobie po prostu bombę z opóźnionym zapłonem - nie kryje rozgoryczenia Marek Froelich.
I dodaje: - To trzeba ludziom w mieście jasno wytłumaczyć: jeżeli nie poprą rolników w tym trudnym czasie, za kilka lat będziemy wszyscy stali w kolejce do gabinetów lekarskich.
Polska tylko rynkiem zbytu?
- To jedna sprawa - odnosi się do wypowiedzi starszego kolegi Tomasz Cichoń. - Druga: nasze rolnictwo upadnie, jeżeli będziemy zależni żywnościowo od innych państw. Zależność gazową już przerabialiśmy. Więc chyba społeczeństwo powinno sobie zdać sprawę z tego, żeby do tego nie dopuścić - mówi rolnik z gminy Pawłowiczki.
Przekonuje, że społeczeństwo musi wiedzieć, iż rolnicy produkują pierwszą i najpotrzebniejszą energię do życia - żywność.
- Walczą zatem również w imieniu społeczeństwa o bezpieczeństwo żywnościowe. Nie chcemy w przyszłości być zależni od kurcząt i pszenicy z Ukrainy czy soi z Brazylii - wyjaśnia Cichoń.
Nasi rozmówcy popierają strajkujących kolegów z branży, którzy zwracają społeczeństwu uwagę na ten problem.
- Agro Unia to grupa rolników, którzy działają w naszym wspólnym interesie. Jedni z nas. Są różne formy działalności. Jedni działają przez protesty, inni poprzez pisma, jeszcze inni przez formalne spotkania. W pewnym sensie uzupełniamy się - mówi Tomasz Cichoń.
Ważnym dla niego problemem, o którym słyszy na spotkaniach w Izbie Rolniczej czy od rolników podczas szkoleń, jest nowe rozdanie dopłat unijnych.
- Rolnicy nie zdają sobie sprawy z tego, co nas czeka za rok, dwa lata, jeśli wszystkie restrykcje, które nam teraz Unia Europejska narzuca, wejdą w ramach Zielonego Ładu - mówi Cichoń. - W tym roku jest jeszcze derogacja na pewne zapisy, nie musimy na przykład ugorować. Ale jeśli wejdą one w życie w przyszłym roku, to duża część naszego areału będzie musiała stać odłogiem. Zapewne społeczeństwo w mieście nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy, ale nas takie wymogi zaczynają dotykać. To też jest pewne zagrożenie dla bezpieczeństwa żywnościowego Polski. Europa ma najlepsze gleby dla produkcji żywności, najlepszy klimat, wysoką kulturę rolną oraz najwyższe i najlepsze standardy produkcji roślinnej i zwierzęcej, a unijni komisarze i decydenci każą nam wstrzymywać produkcję - dodaje.
Rząd reprezentowany przez naszych komisarzy kilka lat temu negocjował warunki Zielonego Ładu. Zdaniem Jacka Krzywniaka z zerowym skutkiem.
- Nie zrobili kompletnie nic. Są zapisy bardzo źle wpływające na naszą produkcję. Choćby obniżenie o połowę użycia pestycydów dla każdego kraju członkowskiego. Z tym że we Francji używa się 10-11 kg na hektar, w Holandii 9 kg, w Unii Europejskiej średnia to 3,5 kg, a w Polsce 2,1 kg. Gdzie tu jest proporcja? Z Polski prawdopodobnie chcą zrobić taki przydomowy ogródek, skansen, ale uzależniając naszą produkcję od siebie, by mogli produkować w miarę opłacalnie, swoje nadwyżki eksportować, a my żebyśmy nie stanowili żadnej konkurencji - stwierdza Jacek Krzywniak.
Zmniejszenie produkcji rolnej - przy wcale niespadającym zapotrzebowaniu społeczeństwa na żywność - oznaczać może dominację na półkach sklepowych produktów francuskich, holenderskich, niemieckich, a nawet brazylijskich czy argentyńskich.
- Jest obawa, że Polska ma się stać jedynie rynkiem zbytu - dodaje Adrian Frank.
Co więcej, jak przekonuje Jacek Krzywniak, mięso importowane z zagranicy może być droższe o 60-70 proc.
- Ludzi po prostu nie będzie stać na to, żeby jeść tyle, ile dziś. Wrócą czasy, kiedy mięso jadło się dwa razy w tygodniu, ale nie dlatego, że ktoś tak żyje i ma taką potrzebę, tylko że jedynie na tyle go stać - snuje czarną wizję rolnik z gminy Bierawa.
Powoli rolnicy stają się księgowymi
Jakie jeszcze inne nakazy chce narzucić Unia Europejska rolnikom poza tym, że od przyszłego roku ma być ugorowane 4 proc. gruntów?
- Przechodząc na niższy stopień szczegółowości - prosty przykład: mają być dopłaty do tzw. rolnictwa węglowego. Dobrze, to jak najbardziej wskazane, bezorkowa uprawa, ochrona gleby i tak dalej. Tylko co się z tym wiąże, a mało który rolnik jeszcze o tym wie, żeby dostać dopłatę, trzeba prowadzić dodatkową dokumentację, ewidencję zabiegów: orki, uprawy, siewu - mówi Tomasz Cichoń.
Wyjaśnia, że dotychczas trzeba było prowadzić jedynie ewidencję stosowania nawozów azotowych i środków ochrony roślin.
- Kolejne punkty są za to, żeby przygotowywać plan stosowania nawozów fosforowych, potasowych i magnezowych. Dobrze, tylko że trzeba przeprowadzić próby gleby w całym gospodarstwie, zrobić plan nawozów i prowadzić kolejną dokumentację stosowania tych nawozów - precyzuje Cichoń. - Dostajemy pieniądze w pewnym sensie te same, co otrzymywaliśmy - już pomijając inflację - ale narzuca nam się trzy razy więcej papierologii. Miało być łatwiej, a jest tylko gorzej. Musimy więcej czasu spędzać na papierach, niż zajmując się produkcją polową czy pracą przy zwierzętach. Każde gospodarstwo ma swoją specyfikę, księgowe też potrzebują czasu na zaznajomienie się z kolejnymi przepisami - dodaje.
Jacek Krzywniak prowadzi z ojcem dwa gospodarstwa. Wyjawia, że jeśli miałby komukolwiek zlecić na przykład napisanie wniosku obszarowego, to i tak nie zaoszczędziłby zbyt wiele czasu.
Dotychczas na wypełnienie jednego wniosku obszarowego musiał przeznaczyć jeden dzień. W tym roku potrzebuje ich mniej więcej aż trzy.
- A jeżeli poprosiłbym oddział doradztwa rolniczego o pomoc, to i tak fizycznie muszę ten czas poświęcić, tłumacząc doradcy, co jest zasiane na której działce, co jest zaplanowane, jakie są ekoschematy - mówi Jacek Krzywniak. - Tak że czasochłonność przy biurokracji to kolejna z przyczyn zamierania gospodarstw. W ostatnim czasie coraz więcej gospodarstw likwiduje się i zamyka. Jeden z problemów gospodarstw trzodowych wynika ze stref ASF i ogólnych wymagań bioasekuracji. Obciążenia związane z prowadzeniem dokumentacji są tak wielkie, że rolnicy wolą nie zarabiać tych pieniędzy, nawet mimo że od pewnego czasu opłacalność produkcji trzody wróciła. Bardzo często nierealne jest wypełnienie wszystkich dokumentów w sposób, który jest wymagany. A w przypadku wystąpienia ogniska ASF i konieczności likwidacji stada, wystarczy jeden błąd w jednym dokumencie, aby odmówiono wypłaty odszkodowania. Dlatego ryzyko takiej produkcji jest bardzo wysokie - tłumaczy.
Czy rolnicy pójdą na wybory?
Na jeszcze jeden problem należy zwrócić uwagę. Robi to Tomasz Cichoń. A mianowicie na nagonkę na rolników.
- Że trujemy, niszczymy, smrodzimy, kurzymy. Rolnictwo to najstarsza produkcja na świecie. Nowi mieszkańcy wsi muszą sobie zdać sprawę, że wieś to wieś. Nieraz to mówiliśmy, ale między rolnikami. Chodzi o to, żeby to trafiło do społeczeństwa spoza naszego rolniczego kręgu. Ludzie, którzy sprowadzają się na wieś, mają czasami do nas pretensje, że śmierdzi, że pracujemy po nocach, że czasami zabrudzamy drogi. Owszem, to się wszystko zgadza, ale to jest specyfika wsi - mówi Cichoń. - Nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś w mieście narzekał na głośny tramwaj przejeżdżający nocą czy na spaliny. Na wsi to się bardzo często zdarza. Apelujemy do mieszkańców wiosek i miast, żeby to zrozumieli, że nie jest naszym widzimisiem pracowanie po nocach w żniwa, bo chcemy dobrze zebrać zboże, jeśli prognozy wskazują, że będzie padać deszcz. My działamy w tym kierunku, żeby utrzymać nasze gospodarstwa i wyprodukować w dużej ilości zdrową żywność dla mieszkańców wsi i miast. Odory to naturalna kolej rzeczy - produkujemy trzodę chlewną, bydło - dodaje.
Przewidywanie, jakie nastroje towarzyszyć będą polskim rolnikom za rok, to jak wróżenie z fusów. Jacek Krzywniak żartuje, że najlepszą butelkę whisky da temu, kto przewidzi przyszłość.
- Uważam, że do wyborów trzeba iść, żeby nie mieć potem pretensji do nikogo. Polski rolnik zagłosuje na tego, kto będzie miał lepszą propozycję dla niego. Na razie dobrego wyboru nie widzę. Widzę tylko wybór mniejszego zła w tym momencie - nie ukrywa Tomasz Cichoń.
Mniej optymistycznie podchodzi do tych kwestii Jacek Krzywniak: - Zawsze nam obiecują, kamera wszystko przyjmie, a jest na odwrót.
Emocje rozmówców próbuje nieco złagodzić Marek Froelich. Choć i tak nie roztacza pozytywnej wizji. Uważa bowiem, że przed polskimi rolnikami bardzo trudny rok.
- Żniwa będą naprawdę bardzo smutne, bo przejedziemy na tak zwanej amortyzacji, czyli każdy w jakimś stopniu wstrzyma inwestycje. Jeżeli mamy rolników, którzy muszą spłacać kredyty, to będą oni musieli podjąć negocjacje z bankami. Zakładam, że jeżeli uda się dziś zatrzymać albo ograniczyć, ucywilizować napływ towarów zza wschodniej granicy, to i tak jeszcze co najmniej w okresie jednego roku będziemy odczuwali skutki tego, co już się stało - mówi prezes Izby Rolniczej w Opolu.
Zgadza się z nim Jacek Krzywniak. Podejrzewa, że od zamknięcia granicy potrzeba siedmiu, ośmiu miesięcy, aby rolnicy to realnie odczuli.
A tymczasem do żniw zostały trzy miesiące.
- Obracamy się w okresie wegetacyjnym. W tej chwili ponosimy najwyższe koszty, bo środki ochrony roślin, bez których nie jesteśmy w stanie produkować bezpiecznej żywności, podrożały niesamowicie. Nawozy wciąż są drogie - nawiązuje jeszcze do wcześniejszej swojej wypowiedzi Tomasz Cichoń. - Niestosowanie środków grzybobójczych, których nie używano w XVII/XVIII wieku, powodowało powstawanie na zbożach sporyszu, bardzo trujących substancji. Prawidłowo stosowane środki ochrony roślin to nie trucizna, a lekarstwo dla roślin. Nas też obowiązują wymogi, kontrole, opryskiwacze muszą być kontrolowane, musimy co pięć lat przechodzić szkolenie. Żaden rolnik nie pozwoli sobie na stosowanie zbyt dużej ilości chemii, bo go po prostu nie stać. A takie oskarżenia padają nawet na zebraniach wiejskich od mieszkańców - dodaje.
W najbliższym czasie rolnicy ograniczą do minimum inwestycje. Duża część gospodarstw nie będzie w ogóle inwestowała. Zdaniem Adriana Franka ucierpi na tym cała gospodarka.
- Jeden rolnik daje pracę siedmiu osobom w mieście - przytacza wyliczenia statystyczne Marek Froelich.
A Jacek Krzywniak kończy: - Jeżeli nas nie będzie stać na zatrudnienie pracownika, to jego rodzina nie będzie miała z czego żyć. Lawina się dopiero zaczyna.
***
Sytuacja w rolnictwie jest niezwykle dynamiczna. Od czasu naszej rozmowy rząd, pod naciskiem rolników i opinii publicznej, podjął działania mające na celu jej załagodzenie. Wprowadzono rozporządzenie całkowicie zakazujące wwozu z Ukrainy na teren Polski, włącznie z tranzytem, długiej listy produktów, w tym zbóż, owoców, warzyw czy wieprzowiny.
Jednak pod naciskiem Unii Europejskiej i strony ukraińskiej przepisy szybko zmieniono. Kilka dni później obowiązywało już rozporządzenie zezwalające na tranzyt ukraińskich towarów rolnych przez nasz kraj. Z zastrzeżeniem, że ich podróż zakończy się w portach morskich w Gdańsku, Gdyni, Świnoujściu bądź Szczecinie lub poza terytorium Polski.
Do żniw pozostały niespełna trzy miesiące. Czy uda się ugasić ogień, który rozgorzał?
***
We wrześniu odbędą się wybory do izb rolniczych. Tomasz Cichoń zachęca rolników, by wyłaniali w swoich gminach osoby, które byłyby odpowiednimi kandydatami z danej gminy do izby rolniczej. Od tych osób bowiem zależy, w jaki sposób problemy rolników z naszego regionu będą przedstawiane w Opolu, a następnie podczas krajowych zjazdów izb rolniczych oraz w Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi.
Warto brać udział w wyborach do izb rolniczych, gdyż im wyższa frekwencja, tym większa siła przebicia argumentów naszych rolników na forum krajowym i w resorcie rolnictwa. Analogicznie: im więcej rolników w związkach - czy to w izbie rolniczej, czy ZŚR - tym większe szanse, że o bolączkach naszych farmerów usłyszą rządzący.
Rolnicy z naszego powiatu, którzy nie są jeszcze członkami Związku Śląskich Rolników, mogą się do niego zapisywać. Siedziba ZŚR znajduje się przy ul. Powstańców Śląskich 25 w Opolu. Tel. 77 454 31 44, 503 861 876.
Napisz komentarz
Komentarze