Zima 1939/1940 była bardzo sroga. Zaczęła się w połowie grudnia, obfitowała w śnieg, a temperatura spadła miejscowo do minus 40°C. W zniszczonych działaniami wojennymi miejscowościach był to szczególny problem. Wiele budynków zostało uszkodzonych, miało wybite szyby, zniszczone kominy czy piece. Brakowało opału. Inteligencja, która przed wojną żyła na co najmniej dostatecznym, jak nie bardzo dobrym poziomie, teraz miała wielkie problemy z zapewnieniem środków do życia. Literaci wyprzedawali, raczej z mizernym skutkiem, swoje książki bądź zajmowali się handlem, jak Zofia Nałkowska, która prowadziła sklep z tytoniem. Profesorowie warszawskich gimnazjów wystawali przed Pocztą Główną, oferując pisanie w języku niemieckim podań lub listów. Polscy studenci w okupowanym przez Litwę Wilnie zajmowali się m.in. sprzedażą gazet lub wyjeżdżali na prowincję w poszukiwaniu pracy.
Polskojęzyczne gazety na okupowanych przez Sowietów kresach przekonywały, że Jezus był postacią legendarną, a Boże Narodzenie, tak jak cała religia, ma służyć wyzyskowi klasy pracującej. Część polskich literatów, która znalazła się pod okupacją sowiecką, zaczęła piórem służyć Stalinowi. Adam Ważyk w artykule „Radziecka choinka” na łamach „Czerwonego Sztandaru” z 1 stycznia 1940 roku pisał: „Witamy rok 1940 jako początek nowej dla nas epoki, pobudkę i zaprawę do pracy, wolnej i szczęśliwej, którą mamy rozwijać w coraz mocniejszym rytmie. I witając nowy rok, nie wygłaszamy bezmyślnych wróżb, konwencjonalnych życzeń sobkowskiej pomyślności. Nasze życzenia – to okrzyk: pomnażajmy zastępy szturmowców! Nasze wróżby – to pewność niezbita, oparta na wiedzy marksistowskiej, pewność, że jesteśmy szermierzami idei, która cały świat ogarnie”.
W sowieckich obozach
W tym trudnym czasie jego rodacy, też inteligenci – polscy oficerowie przetrzymywani w sowieckiej niewoli, śpiewali kolędy. „I nagle cały obóz wybucha kolędą. Śpiewa każdy, choć to nie wolno, choć to już późno . […] Idzie kolęda w górę, w rozjaśnione, rozżarzone niebo, a stamtąd idzie już na cały świat, idzie do samej Polski… I każdy obozowy jeniec, choć ma zwykłe, takie sobie ludzkie i płaczące oczy, widzi poprzez czerń daleko. Widzi Polskę i swój dom, a w nim dostrzega swoich, najbardziej swoich i mówi do nich słowa jak najbardziej swoje” – wspominał jeden z więźniów gułagu w Komijskiej ASRS. Wszelkie przejawy religijności w ateistycznym Związku Sowieckim były zabronione, ale Polacy trwali przy swojej wierze.
Ppor. Kazimierz Wajda, jeden z oficerów więzionych w Kozielsku, zapisał w dzienniku pod datą 22 grudnia 1939 roku: „Jutro choinka, no i Wilię będziemy mieli fest. W dzisiejszym rozkazie władze zabroniły nam śpiewać jutro kolędy. No niech nas pocałują w dupę. Będziemy śpiewali cały wieczór. Chleb dali nam przy obiedzie. Wciąłem wszystek. Wyfasowaliśmy czaj i cukier. Obecnie Rudnicki i Łącki poszli gotować wodę na herbatę – naturalnie ze śniegu, bo wody »niet«”.Inny więzień kozielskiego obozu, jeden z nielicznych, któremu udało się go przeżyć, ksiądz Zdzisław Peszkowski, po latach wspominał: „Nawet w tamtych trudnych warunkach udało nam się zorganizować święta. Każdy w moim sektorze dostał nawet jakiś malutki podarek. […] Przed dzieleniem się opłatkiem wysłaliśmy najmłodszego, aby zobaczył, czy już świeci gwiazda. Wśród nocnej ciszy zaczęliśmy Wigilię. Najstarszy z nas przeczytał wyjątek z Pisma Świętego, który odpisałem z mszalika pewnego majora, szczęśliwego posiadacza takiego skarbu, i składaliśmy sobie życzenia. […] Wyjść w nocy nie było wolno… choć tak pięknie było na świecie: nieskalany śnieg, cisza, niebo roziskrzone gwiazdami i myśli, które tylko modlitwą się uskrzydlały”. Kilka miesięcy później większość z nich została brutalnie zamordowana strzałem w potylicę.
W jarzmie niemieckiego terroru
Zasiadając 24 grudnia 1939 roku do uroczystej kolacji, nasi przodkowie żyli już w cieniu niemieckiego terroru. Z ziem wcielonych do Rzeszy wysiedlano Polaków, którzy tysiącami przybywali na tereny Generalnego Gubernatorstwa. Podobnie było z Żydami, których przed świętami, według relacji Władysława Bartoszewskiego, miało przybyć do Warszawy aż 50 tys. Przy wigilijnym stole szczególnie wymowne było nakrycie dla niespodziewanego gościa i to puste po nieobecnym członku rodziny, który zginął, zaginął lub był aresztowany.
Tuż przed Bożym Narodzeniem Niemcy zamordowali bohaterskiego prezydenta stolicy Stefana Starzyńskiego. Wielu patriotów zamkniętych było na budzącym grozę Pawiaku. Tam żyli nadzieją pokładaną w Bogu, że wrócą do domów, a kraj odzyska wolność. Dziennikarz Sławomir Dunin-Borkowski spędzał Wigilię wraz z wieloma czołowymi przedstawicielami polskiego życia intelektualnego. „W celi profesorskiej wygłoszono 24 przemówienia, tyle, ilu było czuwających. Dziekan rady adwokackiej Nowodworski mówił o wolności sumienia, prof. Edward Loth o wolności słowa, inni – o innych wolnościach składających się na wizję powojennej Rzeczypospolitej, gdzieś z daleka świtającą za kratami więzienia poprzez najczarniejsze mroki niewoli, niepewności i tęsknoty”. Niestety, wolność była przez długie lata tylko marzeniem, a terror narastał. Tuż po Bożym Narodzeniu Niemcy dokonali w Wawrze pod Warszawą mordu na 106 Polakach. Zebrane przy wspólnym stole rodziny mogły wspominać nieobecnych i marzyć o klęsce wroga. Nadzieję dała wiadomość o dużej stracie niemieckiej marynarki wojennej. 17 grudnia zatonął ciężki krążownik „Admirał Graf Spee”.
Czasu na rozmowy było dużo. Zarządzona przez okupanta godzina policyjna spowodowała, że tradycyjna Pasterka odbyła się 25 grudnia rano. Siedziano przy stołach, na których było o wiele mniej dań niż rok wcześniej. Niedostępne lub bardzo drogie produkty zastąpiono tanimi „odpowiednikami”. Gotowana soja miała być odpowiednikiem ryb. Na świątecznych stołach pojawiały się ziemniaki i smażone placki. Bogatsi zaopatrywali się na czarnym rynku, ale już w 1939 roku ceny przemycanych ze wsi produktów były bardzo wysokie. Ale święta to również czas cudów. W relacji jednego z Polaków czytamy: „Nie ma żywności i pieniędzy, ja moimi sankami zarabiam niewiele, ojciec dopiero wrócił z tułaczki. Na parę dni przed świętami ktoś dzwoni do drzwi, otwieramy, a w drzwiach stoi, jak święty Mikołaj, starszy brat mojej mamy, wuj Staś Kowalski, w kożuchu, filcowych butach i futrzanej czapie na głowie. Okazuje się, że siostra mojej mamy, ciocia Zosia, wysłała go wraz z furmanem z Podębia, wozem pełnym prowiantu. Przebyli w czasie mrozu 80 kilometrów i na drugi dzień pojechali z powrotem. Mamy więc żywność, nawet o tym nie marzyliśmy, mama dzieli się ze znajomymi, którzy również są w biedzie i Święta wydają się dostatnie i spokojne”.
Nie zginęła, póki my żyjemy
Na Kielecczyźnie Boże Narodzenie było inne niż w pozostałej części kraju. Operował tam pierwszy duży oddział partyzancki pod dowództwem mjr. Henryka Dobrzańskiego „Hubala”. Żołnierze nie złożyli broni po przegranej kampanii wrześniowej i w mundurach, jak przystało na regularną armię, świadczyli o tym, że Polska jeszcze nie zginęła. Jednym z takich miejsc była Bielawa, wieś, w której kwaterował oddział. Niemcy nie mieli prawa, a pewnie i chęci tam się pojawić. Jak pisze Melchior Wańkowicz w „Hubalczykach”: „Gdy obudzili się na rano pierwszego dnia Świąt, czekał ich pieczony jeleń i zatrzęsienie papierosów, i wódeczność. Dobre tam były dni w tej Bielawie, całe dziesięć dni w jednym miejscu. Strzelali jelenie, dziki, jadła było w bród”. Były to święta najpiękniejsze, bo wolne. A na Nowy Rok „Hubal” postawił kropkę nad „i”, zaordynował, by cały oddział wziął udział we mszy świętej w kościele parafialnym w Studziannej: „Szedł oddział kilkudziesięciu ludzi trójkami, po kawaleryjsku. Każden jeden guzik dopucowany, jak w przedwojennych czasach, pasy – jedna rozkosz kapralskich oczu. Przed kościołem dwu stanęło na straży z erkaemami, z granatami. Reszta tłumnie przez kościół ku ołtarzowi parła przez rozchylający się tłum i widziało im się, że oto są laudańską chorągwią, powracającą z wojny”. Stacjonujący nieopodal oddział niemiecki nie odważył się interweniować.
Z wielką nadzieją w rychłe zwycięstwo obchodzono Boże Narodzenie wśród polskich żołnierzy w odradzających się we Francji siłach zbrojnych. Tak jak żołnierze majora „Hubala”, wierzono, że wojna zakończy się wiosną, po zwycięskiej ofensywie naszych zachodnich sojuszników. To przekonanie wyrażano w przemowach polskich władz, m.in. podczas żołnierskiej Wigilii w polskim obozie wojskowym w Coëtquidan. Wzięli w niej udział prezydent Władysław Raczkiewicz, premier Władysław Sikorski i biskup polowy Józef Gawlina. „Nie wątpię ani na chwilę, że prowadzeni przez Naczelnego Wodza, doświadczonego piękną żołnierską przeszłością, wypełnicie swój obowiązek, pomścicie krzywdy wyrządzone wszystkim, oswobodzicie tych, co zostali w kraju i cierpią, nową sławą otoczycie oręż polski i zaniesiecie na nowo zwycięskie sztandary z ziemi obcej do Polski” – podkreślił prezydent. Podobne Wigilie odbyły się w innych obozach odbudowywanej armii. Wszystkie łączył nastrój refleksji i powrót myślami do rodzin pozostawionych w kraju. „Mówiliśmy mało. Każdy zatopiony był we wspomnieniach o rzeczach minionych. Ale też każdy wyniósł z tego uroczystego w swej prostocie dnia – z pierwszej wojennej Wigilii na obczyźnie – trochę otuchy w sercu i promień nadziei na lepszą przyszłość” – pisał Bohdan Witwicki, żołnierz formowanej w Thenezay 2. Dywizji Strzelców Pieszych.
Nowa węgierska kolęda
Arcypolskie święta były wszędzie tam, gdzie Polacy mogli je spędzać w spokoju. Tak było wśród internowanych żołnierzy na bratnich Węgrzech. Bombardiera Tadeusza Niwińskiego, jak i innych żołnierzy tragicznego września, święta zastały w węgierskim obozie w Felsö-Hangony. „Pierwsze święta Bożego Narodzenia na obczyźnie były bardzo dla nas smutne” – wspomina Niwiński. „Por. Żabczyński [znany przedwojenny aktor] z pozostałymi oficerami obchodził wszystkie baraki i składał wszystkim życzenia. Kolację wigilijną spożywaliśmy w swoich barakach. Oczywiście w każdym baraku musiała być choinka, obficie przystrojona różnymi cackami własnej roboty. Nie zabrakło też kolęd, jak również nieukrywanych już łez”.
Bożonarodzeniowe pieśni zrobiły na miejscu karierę. „Nasze polskie kolędy bardzo podobały się Węgrom. Węgierski proboszcz zaprosił kiedyś naszego kapelana do siebie wraz z wybraną grupką naszych żołnierzy, specjalnie w celu nauczenia się niektórych polskich kolęd, które zapisywał na papierze nutowym i odtwarzał na fisharmonii, którą miał w mieszkaniu. Dość często i suto częstował nas przy tym »borem« – wspaniałym węgrzynem, co podochociło śpiewaków. W pewnej chwili jeden z nich zaintonował piosenkę »Koło mego ogródeczka«, którą pozostali podchwycili z ochotą”. Okazało się, że ta właśnie piosenka, niemająca nic wspólnego ze świętami, spodobała się proboszczowi. Co gorsza, uznał ją za najpiękniejszą polską kolędę i poprosił, aby tę właśnie zaśpiewano podczas mszy świętej. W ten sposób żołnierze wpakowali się w tarapaty. Jak zmienić w kolędę piosnkę, w której dziewczyna zawodzi o swym Jasiu: „Chodził do mnie całą wiosnę, czekał na mnie, aż urosnę”? Nie było rady i jak wspomina Niwiński: „Zaśpiewaliśmy jedną zwrotkę, używając słów kolędy »Przybieżeli do Betlejem«. Można sobie wyobrazić zdziwienie internowanych żołnierzy polskich zebranych w kościele na mszy św. Nie zdziwiłbym się, gdyby jeszcze dziś ta »kolęda« była śpiewana przez ludność Felsö-Hangony”.
Boże Narodzenie niosło otuchę, przybliżało w myślach i wspomnieniach do utraconego kraju i wolności. Dawało nadzieję, tę – która w najtrudniejszych chwilach umiera ostatnia. Obyśmy nigdy nie musieli obchodzić świąt tak jak nasi rodacy kilkadziesiąt lat wcześniej, a nasi sąsiedzi dzisiaj. Spokojnych i radosnych Świąt Bożego Narodzenia.
Napisz komentarz
Komentarze