Kiedy wybuchła wojna na Ukrainie, pierwszą rzeczą, jaką zrobiła Kelli, było zwyczajowe przejrzenie portalu Lokalna24 i profilu facebookowego naszej gazety, a także innych źródeł informacji. Poszukiwała wiadomości o tym, gdzie i jakie rzeczy przekazują mieszkańcy Kędzierzyna-Koźla i okolic na rzecz ludzi, których wojenna zawierucha wygnała z ojczyzny.
Kupowała pieluchy dla dzieci i innego rodzaju przedmioty pierwszej potrzeby. Wówczas obiecała sobie, że jeśli tylko pojawi się większa potrzeba, zwróci się do znajomych i przyjaciół w Stanach Zjednoczonych o finansowe wsparcie akcji. Potrzeby rosły z dnia na dzień. Sądziła, że uda się jej zebrać 40 tys. zł. Takie było założenie.
Dam z siebie wszystko
Pewnego dnia pojawił się impuls do jeszcze większego zaangażowania w pomoc. Marta Koziarska przekazała jej, że potrzebne są pieniądze na przetłumaczenie dokumentów dla jednej z uchodźczyń, niezbędnych do podjęcia przez nią pracy z dziećmi z Ukrainy. Chodziło o 900 zł.
- Nie ma sprawy - odpowiedziała Kelli. Umieściła apel w swoich mediach społecznościowych. Jakież było jej zaskoczenie, gdy już po kwadransie wpłacono ponad dwa razy większą sumę.
- Pomyślałam, że mogę zrobić jeszcze więcej. Za pośrednictwem internetu zaczęłam się dzielić informacjami ze wszystkimi znajomymi i członkami rodziny. Przyrzekłam sobie, że - choć dziś nie wiem jeszcze, o ile więcej dobrego będzie mi dane zrobić dla uchodźców - użyję każdego dolara, którego przekażą mi ludzie dobrej woli, dla Ukrainy - podkreśla Kelli Smith.
Kiedy rozmawiamy 5 kwietnia, suma, jaką dzięki bezinteresownej działalności rozmówczyń udało się zebrać, to niebotyczne 250 tys. zł.
Kelli wraz z Martą są w kontakcie z rzeszą podmiotów i ludzi. Są pośród nich choćby nasi radni miejscy czy pracownicy socjalni. Od nich uzyskują informacje, w czym można by finansowo wesprzeć Ukraińców.
Pozyskanymi informacjami Amerykanka każdego dnia dzieli się w sieci, uaktualniając posty w swoich mediach społecznościowych. Ponadto informuje w nich, co danego tygodnia dobrego udało się zrobić, a także w jaki sposób wydatkowano pieniądze od darczyńców.
- Gdy wpłacający widzą, że ich datki trafiają bezpośrednio do Ukraińców, dają od siebie jeszcze więcej. Poza tym zaczynają się dzielić informacjami ze swoimi znajomymi i rodzinami - uśmiecha się Kelli. I dodaje, że obecnie pieniądze wpłacają nawet ludzie, których w ogóle nie zna. - Przyjaciele przyjaciół przyjaciół. I to jest jak reakcja łańcuchowa. Moja charytatywność jest bardzo nieoficjalna, ponieważ jestem osobą prywatną. To działa na zasadzie: ludzie dzielą się z innymi ludźmi - precyzuje.
Gros wpłacających to osoby, które mieszkają w Stanach Zjednoczonych. Jest wśród nich Amerykanin żyjący w Hiszpanii. Ktoś inny mieszka w Szwajcarii czy Australii, jeszcze ktoś w Wielkiej Brytanii.
- Po prostu mówię każdemu w Stanach Zjednoczonych, że jeżeli mnie zna, może mi zaufać. Wiedzą, że dam z siebie wszystko. Potem oni przekazują swoim znajomym, że znają mnie i wiedzą, co robię, do czego się zobowiązuję. Mam listę każdej osoby, która ofiarowała wpłatę. W tym momencie liczy ona prawie 300 osób. Prowadzę też spis każdej wpłaty, jaką otrzymałam, oraz dokonanych zakupów. Każda wydawana złotówka jest skrupulatnie rozliczana - podkreśla Kelli.
A potem wybuchła wojna
Brutalność, z jaką siły rosyjskie zaatakowały naszych wschodnich sąsiadów, była dla niej szokiem. Tym bardziej że dwa tygodnie przed inwazją przebywała w Rzeszowie - mieście, w którym niegdyś mieszkała. Wybrała się tam z przyjaciółką pobiegać. Kiedy dotarły na lotnisko w Rzeszowie, akurat lądował amerykański samolot wojskowy. Zamieniły słowo z żołnierzami.
- W tamtym momencie było to groteskowe. Nasi żołnierze stojący na ulicy i machający do każdego przejeżdżającego samochodu, co jest bardzo amerykańskie - śmieje się Kelli. - Scena surrealistyczna, dziwna, lecz nie czuło się, że prawdziwa. A potem wybuchła wojna - uśmiech schodzi z jej twarzy.
Była zachwycona tym, jak szybko Polacy zaczęli się organizować z pomocą dla Ukraińców. Indywidualnie, nie w sposób oficjalny.
W tygodniu poprzedzającym nasze spotkanie pomagały rodzinom, w sumie 17 osobom, z których większość uciekła z Mariupola, jednego z najbrutalniej doświadczonych przez rosyjskiego agresora miast. Ich udziałem były rzeczy nieludzkie. Przybyli do Polski z niczym. Na początku kwietnia przebywali w Szonowie.
- Łamiące serce chwile, bo wśród nich są małe dzieci. Wiem, że mają swoich ojców, którzy są na Ukrainie. Nie wiadomo, czy kiedyś jeszcze ich zobaczą - mówi Amerykanka.
Tuż przed naszym spotkaniem razem z Martą były w szkole w Sławięcicach. Odwiedziły starszych i młodszych uczniów z Ukrainy. Miały okazję zobaczyć, jak przebiega ich nauka.
- Rzeczywiście to działa. Wiemy, że to, co zostało im umożliwione, ta nauka ma sens. Nie spodziewałyśmy się nawet, że ten system pracy - zwłaszcza w starszej klasie - będzie tak sprawnie działał - mówi Marta Koziarska. - Bo rzeczywiście każde dziecko ma swoje biurko, swój laptop i słuchawki. Nauczycielka w większości mówi do nich po polsku, a one dzięki zainstalowanemu systemowi tłumaczącemu mogą na bieżąco pracować, nie tracąc czasu na to, żeby najpierw tłumaczyć, a dopiero potem pracować - dodaje.
Były też u młodszych dzieci. Zauważyły różnice, jakie zaszły w nich w ciągu kilku tygodni, od kiedy rozpoczęły naukę. Na początku praca wyglądała zupełnie inaczej - dzieci siedziały przestraszone. W tej chwili widać ich żywiołowość, zgranie, dobrą pracę z nauczycielami.
Wydatkowano już większość pieniędzy - 230 tys. zł w jeden miesiąc. Z tej puli dla szkoły w Sławięcicach przeznaczono prawie 50 tys. zł. Ta kwota pozwoliła na wyposażenie kilkanaściorga ukraińskich dzieci, które uczą się w klasach I-III. Dla starszych uczniów zakupiono dziewięć laptopów. Dzięki nim dzieci mogą realizować lekcje w formie on-line. Możliwość takiego sposobu nauki dało Ukraińskie Ministerstwo Edukacji i Nauki, przygotowując platformę edukacyjną.
Młodzi wyjadą na zieloną szkołę i wezmą udział w dodatkowych zajęciach - te inicjatywy również dojdą do skutku dzięki akcji Kelli i Marty. Część zebranych pieniędzy przekazano przedszkolu w Sławięcicach. Pozwoliło to na utworzenie oddziału dla ukraińskich maluchów. Dziewięć dodatkowych laptopów do nauki zdalnej otrzymały dzieci uchodźców, które nie uczą się w Sławięcicach. - Chciałyśmy po prostu dać im namiastkę normalności - mówi Marta.
Cały artykuł w 14. nr. Nowej Gazety Lokalnej, który ukazał się 12 kwietnia. Dostępny również w wersji elektronicznej - TUTAJ
Napisz komentarz
Komentarze