Przypomnijmy, Józef Głuszek, który 24 lipca tego roku skończył 80 lat, jako 14-latek (około 1958 roku) przekonał się wraz z kolegami, że ten tajemniczy korytarz naprawdę istnieje.
Pan Józef przybył do Koźla po II wojnie światowej jako repatriant z Kresów II Rzeczypospolitej. Zamieszkał z rodziną w Koźlu, na Starym Mieście, nieopodal dzisiejszego placu Raciborskiego. Pan Józef do dziś pamięta mocno uszkodzony wskutek działań wojennych budynek ratusza na kozielskim rynku. Tuż przy ratuszu znajdował się właz prowadzący do podziemi, którymi wraz ze swoimi kolegami dotarł z kozielskiego rynku aż do większyckiego pałacu.
Poniżej artykuł na ten temat.
Niestety, przy życiu została już tylko garstka ludzi, którzy mieli okazję na własne oczy zobaczyć sieć bardzo starych tuneli. W tym także tajemniczy korytarz łączący Koźle z pałacem w Większycach. Nie jest on legendą, a utwierdza nas w tym przekonaniu jeszcze inny mieszkaniec Koźla, a mianowicie 61-letni Krzysztof Pawliszyn, którego ojciec (zmarł w styczniu 2010 roku) również miał okazję przejść tym tunelem w latach 50. XX wieku.
- Moja rodzina jeszcze w latach 40. dotarła tutaj spod Lwowa. Już po tym, jak na dobre osiedliła się w Koźla, na świat przyszedł najmłodszy brat mojego śp. taty - opowiada Krzysztof Pawliszyn.
Pan Krzysztof, jeszcze jako dziecko, przysłuchiwał się na początku lat 70. pewnej ciekawej rozmowie, jaką w jego rodzinnym domu przeprowadzili dorośli, a którą pamięta do dziś.
- W tym gronie był wtedy między innymi mój ojciec i jego młodszy brat, który zdradził podczas tej dyskusji, że wspólnie z grupą kolegów regularnie odwiedzali kozielskie lochy, a jednym z podziemnych korytarzy w okolicach 1954 lub 1955 roku dotarli z Koźla aż pod pałacyk w Większycach. Mój ojciec miał wówczas około 18-19 lat i był z nich wszystkich najstarszy. Natomiast jego brat mógł mieć wtedy raptem kilka lat - obliczył nasz rozmówca.
Przysłuchując się rozmowie dorosłych, młody Krzysztof przyznał się wówczas, że i on wraz z rówieśnikami odwiedza kozielskie lochy. Jeden z jego szkolnych kolegów mieszkał na wzgórzu zamkowym tuż obok zrujnowanej wtedy baszty. Ojciec jego kolegi był w tamtym czasie komendantem straży pożarnej.
- Będąc uczniami trzeciej, a może czwartej klasy szkoły podstawowej, jeszcze w pierwszej połowie lat 70., często wchodziliśmy do lochów znajdujących się pod zamkiem w Koźlu. Do dziś pamiętam drewniane podłogi i tajemniczą klapę prowadzącą do piwnic. To była dla nas superatrakcja - opowiada Krzysztof Pawliszyn. - Pod zamkiem było sporo mrocznych przejść, a korytarzem, który prowadził w stronę jednostki straży pożarnej, przeszliśmy może na odległość około 100 metrów. Okazało się, że dalej był zasypany i nasza wyprawa zakończyła się na tym etapie. Było tam dużo gruzu pod nogami. Nie chcieliśmy ryzykować i przeciskać się dalej na siłę. To był mroczny, ceglany korytarz z łukowym sklepieniem. Odwiedzaliśmy go przez dobrych kilka miesięcy. Niestety, po pół roku przejście zostało zamurowane. Widocznie ktoś usłyszał, że dzieciaki się tam szwendają, i zabezpieczył to miejsce - dodaje.
Nasz rozmówca wie o istnieniu również innych podziemnych korytarzy, biegnących chociażby pod kozielskim kościołem parafialnym oraz na wyspę.
Wśród wspomnień z kozielskiego zamku wymienia m.in. drewniane krosna tkackie, które znajdowały się w starych pomieszczeniach.
- To były dwa albo trzy potężne ręczne urządzenia do wytwarzania tkanin. Coś podobnego widziałem kiedyś na zamku krzyżackim, a w znacznie mniejszej skali u mojej babci, która mieszkała na wsi - dodaje Krzysztof Pawliszyn.
Napisz komentarz
Komentarze