- Jest pani rodowitą kędzierzynianką. Cofnijmy się w czasie. Jakie miasto pamięta pani z dzieciństwa?
- Od dziecka mieszkam w Azotach. Moi rodzice przyjechali do Kędzierzyna za pracą – tata w firmie Energomontaż Południe budował instalacje na terenie zakładów azotowych, a mama była farmaceutką w jednej z kozielskich aptek. Moi rodzice byli jednymi z pierwszych, którzy zamieszkali na nowym osiedlu w Azotach. Osiedle było mniejsze niż obecnie, dopiero w kolejnych latach stawiano nowe budynki. Jeszcze w ósmej klasie, do szkoły podstawowej nr 3 chodziłam przez ogródek i kawałek lasu, który później wycięto i postawiono bloki przy ul. Grabskiego, dawniej Nowotki. Dla małego dziecka ten las wokół był ogromny. Do dziś pamiętam piesze wyprawy do centrum, do kościoła św. Mikołaja. Pamiętam też charakterystyczne autobusy Jelcze, zwane potocznie „ogórkami”, którymi przez ten las można było przejechać i dostać się do Koźla. Pamiętam mroźne i śnieżne zimy, a z nimi związane były moje ulubione łyżwy. Zanim Azoty wybudowały sztuczne lodowisko, chodziliśmy ślizgać się na staw za hotelem „Centralny”.
- Jakieś ulubione miejsca z tamtych czasów czy związane z nimi wspomnienia?
- Nie mam tak, że przywiązuję się konkretnie do jakiegoś miejsca. Lubię być tam, gdzie dobrze się czuję, gdzie są fajni ludzie, coś się dzieje. A jeśli chodzi o te dawne czasy, to chyba najbardziej związana byłam z lodowiskiem, które wybudowały zakłady azotowe. Tak, to było moje ulubione miejsce. W szkole podstawowej startowałam w „Błękitnej sztafecie”, trenowałam łyżwiarstwo szybkie. Nasza Trójka była jedną z najlepszych szkół w województwie, w panczenach niewielu mogło się z nami równać. Ćwiczyliśmy rano, przed szkołą, a później jeszcze wieczorami. Każdą sobotę i niedzielę spędzaliśmy na lodowisku. Dla dzisiejszej młodzieży to pewnie niewyobrażalne, ale moje pokolenie doskonale to pamięta, że z utęsknieniem czekało się cały tydzień na sobotę, bo to była niemal świętość, że wtedy wszyscy spotykali się na ślizgawce i spędzali tam kilka godzin. Wiadomo, że w tamtych latach dzieciaki inaczej spędzały czas wolny. Nie było komputerów, internetu. Więcej czasu spędzało się na dworze z rówieśnikami. Czasem chodziliśmy do kina, które było w „Centralnym”, gdzie siedziało się na drewnianych krzesłach. Jeździliśmy na wycieczki. Najfajniej mieli ci, których rodzice pracowali w Zakładach Chemicznych Blachownia albo Zakładach Azotowych Kędzierzyn, bo te firmy sporo organizowały dla pracowników i ich rodzin. A jak siedziałam w domu, to najchętniej czytałam książki.
- Po szkole średniej wyjechała pani na uczelnię do Krakowa, ale nie została w dużym mieście, jak to dziś robi wielu młodych mieszkańców Kędzierzyna-Koźla, tylko po studiach wróciła do domu.
- Studiowałam chemię na Uniwersytecie Jagiellońskim i nie tak od razu wróciłam do Kędzierzyna. Po pierwszym roku uzyskałam licencję pilota wycieczek zagranicznych z języków angielskiego i rosyjskiego i przez sześć lat byłam przewodnikiem w studenckim biurze Almatur. Dzięki temu zwiedziłam pół świata. To były wyjazdy w formie trampingu, na przykład do krajów azjatyckich, gdzie odpowiadałam niemal za wszystko. Nie było przecież telefonów komórkowych, internetu i zamawiania noclegów on-line, tylko po przyjeździe do danego kraju wszystko załatwiało się samemu na miejscu. Jako pilot takiej grupy organizowałam noclegi, jedzenie, przewodników, zwiedzanie, odpowiadałam za kontakty z miejscowymi, trzymałam gotówkę wszystkich uczestników. Poznawałam kraje, ich historię i kulturę. Napisałam nawet przewodnik po Mongolii dla naszych pilotów wycieczek z Almaturu, gdyż nie mieliśmy żadnych informatorów o tym kraju. Jeden uczył się od drugiego, a po powrocie do kraju przekazywaliśmy sobie informacje, gdzie jechać, co zwiedzać, gdzie się zatrzymać, z kim skontaktować. Nauczyłam się wtedy na pamięć niemal całej historii Tajlandii i odwiedzając ten kraj po wielu latach, jeszcze dużo pamiętałam. Uczestniczyłam też w rejsach po Morzu Czarnym. Odpowiadałam za grupy na wycieczkowcu, który pływał od portu do portu. Spało się na statku, a w dzień zwiedzało kolejne miejsca.
Ta pasja do podróżowania została ze mną na zawsze, a i córki złapały bakcyla i teraz ja się o nie boje, gdy się dokądś wyprawiają beze mnie.
- Zatem nie tak od razu wróciła pani do rodzinnego miasta, ale po powrocie trafiła do Zakładów Azotowych Kędzierzyn.
- Moja mama bardzo się rozchorowała i została sparaliżowana. Wróciłam, żeby się nią zaopiekować, a z racji mojego wykształcenia rozpoczęłam pracę w ZAK-u. Związałam się z firmą na wiele lat, zaczynając od najniższego stanowiska referenta, przechodząc kolejne szczeble kariery, aż po stanowisko wiceprezesa. Miałam przyjemność tworzyć jednostkę OXO, z której później, łącząc ją z plastfykatorami, utworzono Oxoplast. Stworzyliśmy jednostki biznesowe w ZAK-u, takie jak: nawozy, energetyka, oxoplast, chemikalia. To były tak zwane centra zysku. Podlegaliśmy pod jeden zarząd, ale każda jednostka wypracowywała swój budżet. Bywało różnie. Pamiętam bardzo trudną sytuację firmy na początku XXI wieku, kiedy to w 2001 roku prowadzone było postępowanie układowe, a spłata długów trwała kilka lat. Później były lata wysokich zysków i nagłych spadków. Był taki okres, że rolnicy w ogóle nie chcieli kupować naszych nawozów, a z magazynów się wysypywało. No ale taki jest rynek, nie ma tak, że cały czas jest idealnie. Później pracowałam przy tworzeniu Grupy Azoty. I kiedy powstała wspólna grupa kapitałowa, a firmy nawozowe przestały konkurować ze sobą, nastąpił okres względnej stabilizacji na tym rynku, który trwa do dziś.
- Spory przełom w pani życiu nastąpił w 2012 roku, gdy została dosyć niespodziewanie prezesem klubu siatkarskiego, a więc chluby Kędzierzyna-Koźla.
- Na początku zostałam oddelegowana na trzy miesiące do prowadzenia klubu. Prezes całej Grupy Azoty, pan Jerzy Marciniak, powiedział do mnie, że ja się tym zajmę, bo jestem z Kędzierzyna. Odpowiedziałam, że przecież mam najwięcej na głowie, odpowiadam za cały handel, surowce, a tu jeszcze siatkówka. Nie było wyjścia i podjęłam wyzwanie. W ciągu tych trzech miesięcy nie znaleźliśmy nikogo do prowadzenia klubu, więc zostałam na dłużej. Wcześniej miałam styczność z siatkówką, bo byłam w tej radzie nadzorczej, która zdecydowała, że nazwa klubu będzie ZAKSA. No ale kierowanie klubem to co innego. Tym bardziej że trafiłam na okres budowania zespołu na kolejny sezon. I tu zaczęły się pierwsze problemy, bo nie wiedziałam, gdzie kupuje się siatkarzy. Jednak najpierw potrzebowaliśmy trenera. Ktoś mi podpowiedział, żebym zatrudniła Daniela Castellaniego, który wcześniej pracował m.in. w Bełchatowie i prowadził reprezentację Polski. Zdobyłam do niego numer, ale zanim zadzwoniłam, to wysłałam esemesa, w którym przedstawiłam się, kim jestem i co teraz robię, bo bałam się, że nie będzie chciał ze mną rozmawiać. I pamiętam, że to był długi majowy weekend i gdzieś wyjechaliśmy z rodziną, a ja cały czas wisiałam na telefonie, bo budowałam z Castellanim drużynę. Argentyński szkoleniowiec radził mi, których zawodników ściągnąć do ZAKSY, tak żeby do siebie pasowali, choć jeszcze w tamtym momencie nie zdecydował się, czy będzie u nas pracował. Cały czas miałam przy sobie zeszyt, w którym zapisywałam wszystko to, co on mi wtedy mówił. A w międzyczasie wydzwaniałam do wskazanych przez niego siatkarzy i negocjowałam. Jak nie wyszło z jednym, to próbowałam z kolejnym z listy Castellaniego. I tak zbudowaliśmy drużynę, która wygrała Puchar Polski, zdobyła srebro mistrzostw Polski i zagrała w Final Four Ligi Mistrzów.
Do dziś mam ten zeszyt. Żartowałam kiedyś z Sebastianem Świderskim, że powinien się znaleźć w gablocie obok trofeów klubowych. Z czasem praca w klubie pochłonęła mnie zupełnie. Zdarzało mi się, że wychodziłam z domu przed siódmą rano do pracy, po godzinie 16 pojawiałam się w klubie i wracałam do domu o godz. 23. Czasem ochrona przychodziła pytać, czy jeszcze żyję.
c.d.n.
Napisz komentarz
Komentarze