Przekonaliśmy się o tym osobiście, podczas wizyty w kilku newralgicznych punktach przygranicznych. My, czyli Rafał Pulkowski - dziennikarz Nowej Gazety Lokalnej oraz Rafał Nosal, fotograf i dziennikarz radiowy pochodzący z Kędzierzyna-Koźla (obecnie mieszkający w Opolu).
- Decyzja o tym, że jedziemy była spontaniczna. Napisaliśmy na naszych osobistych profilach facebookowych, że jedziemy na granicę i nagle zaczęli pisać do nas obcy ludzie, którzy chcieli przekazać różne rzeczy - m.in. koce, maseczki, zestawy do szycia ran, czy słodycze. Po drodze zabraliśmy kilka kartonów i wyruszyliśmy ustawiając na GPS dworzec kolejowy w Przemyślu. Na miejscu okazało się, że nie można dojechać samochodem w okolice PKP. Skierowano nas do punktu masowej zbiórki i segregacji darów w centrum Przemyśla - opowiada Rafał Nosal.
Ten punkt znajduje się przy ulicy Lwowskiej, na parkingu dawnego sklepu Tesco - vis a vis Castoramy. I pomimo ogromnej ilości ludzi - Ukraińców, służb ratunkowych, wolontariuszy oraz darczyńców i chętnych do pomocy przy transporcie z całej Polski, Czech i Niemiec, a także ekspresowego tempa, wszystko odbywało się, jak według scenariusza. Każdy wiedział gdzie ma iść i co robić. Mobilizacja i organizacja Polaków pozytywnie nas zaskoczyła. W krótkich rozmowach z Ukraińcami wychodzi na to, że oni też się nie spodziewali takiej reakcji ze strony swoich sąsiadów.
- Jesteśmy wam bardzo wdzięczni, że robicie dla nas tak wiele. Jest środek nocy, a tu ciągle przyjeżdżają nowi ludzie z nowymi rzeczami i chcą nam bezinteresowanie pomagać. To jest coś niesamowitego - mówił ze wzruszeniem Dima, przewoźnik ukraińskiej firmy, który czekał na swoich bliskich już kilkanaście godzin.
Organizacja zbiórki jest bardzo przemyślana. Przy parkingu ustawione są duże namioty polowe, pod którymi wyznaczone zostały strefy. Darczyńcy są na bieżąco kierowani pod odpowiedni namiot, gdzie zostawiają poszczególne rzeczy. Generalnie jest tam wszystko. Od fotelików samochodowych dla dzieci, przez ubrania, koce, poduszki i pościele, przez leki, środki higieny, jedzenie, słodycze, wody i napoje, po ciepłe posiłki.
- W tej chwili najbardziej brakuje nam rąk do pracy. Bylibyśmy wdzięczni, gdyby darczyńcy chcieli też zostawać z nami na kilka godzin i pomagać przy odbiorze, segregacji i wydawaniu rzeczy. Wszystkiego jest pełno, bo ciągle ktoś przyjeżdża i to czasem wielkimi ciężarówkami. Więc warto przemyśleć co się dowozi. Potrzebujemy pilnie każdą ilość środków higieny i opatrunki - podkreślała wolontariuszka.
Najpotrzebniejsze produkty, to: opatrunki, bandaże, plastry, tabletki przeciwbólowe, gumowe rękawiczki, maseczki, mokre chusteczki, mydło w płynie, środki do dezynfekcji ran, batony wysokokaloryczne. Te produkty powinny trafić w okolice granicy.
Chcąc kupić dane produkty, lepiej jest kupić cały karton jednego artykułu, niż po kilka sztuk różnych - ułatwi to pracę wolontariuszy sortujących dary.
Pozostałe rzeczy, jak ubrania, koce, maskotki, jedzenie długoterminowe, napoje, karma dla zwierząt, powinny trafiać do lokalnych zbiórek, a następnie do sztabów, skąd zostaną rozdysponowane na poszczególne ośrodki i miejsca, w których zatrzymają się Ukraińcy.
Jeden z takich ośrodków w miejscowości Łodyna (Bieszczady) odwiedziliśmy kilka godzin po wizycie w Przemyślu. Tam trafiły głównie kobiety z małymi dziećmi. Ale tylko na noc, bo rano podstawiono autobusy Państwowej Straży Pożarnej, które przetransportowały ich do konkretnych miejscowości, w których włodarze przygotowali już dla nich schronienie.
- Tutaj generalnie też mamy ogromne zapasy wszystkiego - żywności, ubrań i innych rzeczy - mówił policjant koordynujący działaniami.
Dotarliśmy w nocy także do Medyki, ale tam kilkanaście kilometrów od granicy zablokowano drogę z powodu ogromnej ilości samochodów, które czekają na opuszczających Ukrainę.
- Myślę, że osiemdziesiąt procent osób ma już załatwiony transport przez swoich bliskich, znajomych lub osób obcych poprzez wcześniejsze zgłoszenie się na różnych grupach internetowych. Ci, którzy nie mają zapewnionego transportu, zabierani są autobusami do Przemyśla, do punktu recepcyjnego - wyjaśniała nam policjantka.
Taki punkt (również przy ulicy Lwowskiej) polega to na tym, że na środku placu stoi namiot, w którym mogą zarejestrować się uchodźcy podając miasto, do którego chcą trafić i numer telefonu. To samo mogą zrobić kierowcy oferujący transport - podać numer telefonu, ilość miejsc w samochodzie/samochodach oraz miasta, przez które będą jechać. Równocześnie obok, kiedy podjeżdża autobus (a podjeżdżają co kilka minut) dwujęzyczni wolontariusze przy wejściu do autobusu na bieżąco przekazują takie informacje pomiędzy Ukraińcami a osobami oferującymi transport, dzięki czemu uchodźcy nie muszą wychodzić na mróz.
Ostatnim punktem naszej podróży było przejście graniczne w miejscowości Krościenko w powiecie bieszczadzkim, w gminie Ustrzyki Dolne. I dopiero tam zobaczyliśmy ogrom tej tragedii. Dotarliśmy na miejsce około godziny 3 w nocy, kiedy temperatura spadła do -7°C, a samochody wyjeżdżające z Ukrainy były oszronione. Widok czteroletniej dziewczynki owiniętej w koce, która przekraczała pieszo granicę z matką ciągnącą za sobą wielką walizkę i niosącą drugie dziecko na rękach wycisnął z nas łzy. Niestety po stronie Ukraińskiej stoją setki kobiet z dziećmi, które z różnych powodów mają problem z przekroczeniem granicy. Tam wszystko odbywa się bardzo powoli. Jedna rodzina przechodzi nawet co 20-30 minut. A kolejka rodzin i bliskich oczekujących po stronie Polski ciągnie się na kilka kilometrów. Niektórzy czekają tam już drugą dobę.
Z kraju uciekają także osoby starsze, które porzucają dorobek całego życia. Udało nam się zaobserwować, że osoby czekające po stronie Ukrainy nie są pozostawione bez pomocy. Niemal wszyscy przekraczają granicę owinięci w koce z jedzeniem w ręce.
Są też osoby, które idę w przeciwnym kierunku. W pewnym momencie podszedł do nas około 45-letni mężczyzna i zapytał, czy moglibyśmy go zawieźć na granicę do Medyki, ponieważ w miejscowości Krościenko przejście piesze było tylko w jedną stronę - z Ukrainy do Polski i nie mógł wrócić do swojej ojczyzny.
- Od kilku lat mieszkam i pracuję w Polsce, jako kierowca ciężarówki. Ale postanowiłem rzucić pracę, kupiłem kamizelkę kuloodporną i chcę wrócić na Ukrainę walczyć o swój kraj - powiedział mężczyzna.
Kiedy mieliśmy już odjeżdżać zauważyliśmy samochód z tablicami Ukraińskimi, który przemieszczał się w kierunku granicy. Po krótkiej rozmowie z kierowcą obaj panowie razem wrócili do Ukrainy.
Po nieprzespanej nocy zostaliśmy mile zaskoczeni ze strony wolontariuszy ukraińskich, którzy poczęstowali nas gorącą herbatą. Wracając do domu naładowani przeróżnymi emocjami stwierdziliśmy, że jeszcze tam wrócimy. Osoby chcące przekazać w/w produkty mogą się do nas zgłaszać mailowo: [email protected]
Napisz komentarz
Komentarze